Na początku XXI wieku Adam Małysz i Martin Schmitt toczyli pasjonującą rywalizację, w której nierzadko decydowały detale. Dziś rywal „Orła z Wisły” kończy 46 lat.
„Po konkursie poprosiłem Martina Schmitta, aby podarował mi dla córki Karoliny czapkę Milki. Martin miał tylko jedną – na głowie. Zdjął i dał mi w prezencie. Cieszę się, że stajemy się przyjaciółmi – mówił Adam Małysz po pamiętnym weekendzie w Harrachovie w 2001 roku. Tym samym, na którym witał go transparent „Schmitt, Ty parówko!”.
„W czasie Turnieju Czterech Skoczni w 2001 roku Adam Skakał na niewiarygodnym poziomie. On wyznaczył nowy kierunek w skokach. Wiedziałem, że muszę poprawić swoje skakanie, jeśli chcę z nim walczyć w Lahti” – wspominał w telewizyjnym studiu Martin Schmitt.
Martin Schmitt? Ma nawet swoją ulicę!
Jedna z redakcji nazwała Schmitta „Czekoladowym wrogiem Małysza”. Czy faktycznie był wrogiem? Na pewno nie. Mimo że na przełomie wieków ich rywalizacja napędzała telewizyjną koniunkturę i w Polsce i w Niemczech, mimo że poświęcono jej pewnie setki akapitów, to oni sami nigdy nie płynęli niechętnym sobie nurtem. Darzyli się sympatią i szacunkiem, pewnie zdając sobie sprawę, że jeden drugiemu wiele zawdzięcza. Adam musiał wznosić się na swoje wyżyny, by pokonać Martina. I odwrotnie. A chyba najdobitniejszym tego przykładem jest „przekazywanie” sobie koszulki lidera Pucharu Świata w sezonie 2000/2001.
U schyłku XX wieku, to jednak Schmitt był jednym z najlepszych, o ile nie najlepszym, skoczkiem narciarskim na świecie.
Na nartach zaczął jeździć, mając trzy lata. W 1984 roku pojechał z bratem na zawody na 20-metrowej skoczni narciarskiej w Menzenschwand. Miał kibicować. Okazało się, że jeden z uczestników nie może wystartować. I poproszono sześcioletniego Schmitta, aby go zastąpił. Zgodził się. A potem stanął na drugim stopniu podium.
Zdolny dzieciak trafił do kombinacji norweskiej, ale szybko postawił na skoki narciarskie. W 1991 roku został przyjęty do młodzieżowej drużyny DSV, a pierwsze większe sukcesy odniósł jako uczeń szkoły z internatem narciarskim Furtwangen. Jego talent eksplodował w 1998.
W marcu 1999 roku Martin Schmitt po raz pierwszy trzymał w dłoniach Kryształową Kulę za wygraną w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata. To był jego czas, bo triumfował też na dużej skoczni, jak i w konkursie drużynowym podczas Mistrzostw Świata w narciarstwie klasycznym w Ramsau. Obronił zwycięstwo w klasyfikacji generalnej Pucharu Świata w sezonie 1999/2000. Zyskał też niewyobrażalną popularność. W Niemczech mówi się, że dzięki jego sukcesom i transmisjom telewizyjnym w RTL, sport ten zaliczył skok jakościowy. Późniejsze pojawienie się Svena Hannawalda koniunkturę tę podtrzymało.
Rozpoznawalność, ale i szacunek rodaków do Schmitta były tak wielkie, że z przy okazji drugiego zwycięstwa w „generalce” południowa obwodnica miasta Furtwangen w Schwarzwaldzie została przemianowana na Martin-Schmitt-Straße. Sportowiec zaczął pojawiać się w reklamach. Stał się też twarzą fioletowego producenta czekolady. Czapeczka i kask Milki towarzyszyły mu do końca kariery. Zostawał też Sportowcem Roku. W kraju, w którym gwiazd sportu było wtedy wiele, gdzie kluby piłkarskie biją się o najzaszczytniejsze laury, to wyczyn nie lada. Jeśli w Polsce mówiliśmy o „Małyszomanii”, to w Niemczech trwała wcześniej „Schmittomania”.
Czytaj też: Sukcesy polskich skoczków, czyli nie tylko Małysz się liczy!
Dobry czas
Chłopięca, ujmująca i często uśmiechnięta twarz sprawiała, że był też Schmitt obiektem westchnień nastolatek. Ukazujące się wówczas na niemieckim i polskim rynku dwutygodniki „Bravo” oraz „Bravo Sport” drukowały plakaty z jego podobizną. Udzielał niezliczonych wywiadów. Dochodziło nawet do sytuacji wielce zabawnych. Choćby w jednym z wywiadów w 2003 roku:
„Dziennikarz: Martin, na skoczniach często pojawiały się transparenty z napisami w stylu: „Chcemy mieć z Tobą dziecko”. Teraz dziewczyny chcą mieć dziecko z Hannawaldem. Możesz mu jakoś pomóc?
Schmitt: Przy 40 tysiącach osób na skoczni będzie ciężko…
Dziennikarz: A co powiesz na takie hasło skierowane do ciebie?
Schmitt: Czuję się dziwnie, ten transparent trzymało czterech facetów…”.
W Polsce też był popularny. Pewnie, że praprzyczyną tego zjawiska była „Małyszomania”, ale już pod koniec 1999 roku Martin rozdawał polskim kibicom wiele autografów. Adam wtedy dopiero się odbudowywał, po niepowodzeniach w roku olimpijskim. I odganianiu myśli o końcu kariery.
W weekend przed Bożym Narodzeniem, 17-19 grudnia 1999, Schmitt przyjechał do Zakopanego i… wygrał oba konkursy. Małysz, jako jedyny Polak w pierwszym konkursie, zakwalifikował się wtedy do drugiej serii. Zajął 13. lokatę. Był zadowolony:
„To przecież mój najlepszy wynik w ostatnich dwóch latach – mówił. – Aby otrzymać nowe, wyższe stypendium, muszę dwa razy znaleźć się wśród czołowej piętnastki”.
Jakże różne były ich priorytety. Niemiec miał wtedy chyba najlepszy okres w karierze. Błyszczał formą tak mocno, że sam Janne Ahonen mówił pod Tatrami:
„Lubię startować w Zakopanem, choć skoki ponad 120 metrów oznaczają tutaj igranie z życiem. Wypadłem dobrze, ale Schmitt jest jeszcze dla mnie za mocny”.
Przed sezonem 2000/2001 Martin był faworytem każdego konkursu. Media stawiały go też na najwyższym stopniu podium w Turnieju Czterech Skoczni. I wtedy, jakby znikąd, pojawił się Adam
Czytaj też: Adam i Jens. Jak Małysz wskoczył do czołówki
Wielcy rywale
Nad Wisłą turniej nie wzbudzał wielkich emocji. Bo jak? Polskie skoki narciarskie przez lata były w zapaści. Nawet wieść o tym, że Małysz wygrał kwalifikacje do konkursu w Oberstdorfie przez niektórych odbierana była jako jednorazowy, całkiem przyjemny, ale jednak przypadek. Ale już dzień później doszło do ekscytującej bitwy Polaka z „Messerschmittem” – Martinem Schmittem. Walczyli o rekord obiektu. I Adam przegrał o pół metra. A po zakończeniu konkursu Dieter Thoma twierdził nawet, że to Adam powinien wygrać. Że go oszukano. Później, w Garmisch-Partenkirchen, Polak poszybował najdalej w historii tamtejszej skoczni. Znów nie wygrał, ale dał sygnał, że jest gotowy na wielkie skakanie. Że nie ma w tych jego lotach przypadku.
Koniec końców Adam wygrał cały turniej. A Martin? W trakcie przeszedł pewne załamanie. Nim turniej dotarł do Bischofshofen chodził coraz częściej zasępiony. „Polak jest piętro wyżej ode mnie” – oceniał.
Szybko jednak się pozbierał i rywalizacja pomiędzy nimi wskoczyła na najwyższy poziom sportowy. Apogeum przyszło na mistrzostwach świata w Lahti, gdzie podzielili się złotymi medalami. Martin wygrał na skoczni dużej, a Adam na normalnej.
W ciągu tych kilku miesięcy Schmitt stał się też dla polskich kibiców – nie wszystkich rzecz jasna – celem. Jako rywal faceta, który co weekend dostarcza Polakom powodów do narodowej i osobistej dumy, był atakowany. W Harrachowie pod mamucią skocznią, którą zalali nasi kibice, przywitał go transparent „Schmitt, ty parówko!”. W raczkującej jeszcze wtedy sieci, w „Księgach Gości” też pojawiały się nieprzychylne komentarze. Część fanów kierowała się zaszłościami historycznymi, bo niektórym trudno o takich nie mówić, jeśli Polak rywalizował z Niemcem.
Obaj aktorzy tego spektaklu zwyczajnie się lubili. Martin doceniał też polską publiczność. Bo przecież po latach Schmitt przyznał, że zawsze czekał na konkursy w Zakopanem, a atmosfera, jaką tworzyły wtedy trybuny, była niespotykana. Adam zapraszał go na swój benefis, przy okazji zakończenia kariery. Niemiec przykleił wtedy wąsy pod nos i z uśmiechem wspominał tamten wspaniały czas.
Martin Schmitt karierę zakończył 1 lutego 2014 roku. Dziś jest związany z Eurosportem, dla którego realizuje materiały przy okazji kolejnych konkursów Pucharu Świata.
fot w obrazku tytułowym: Tadeusz Mieczyński/CC BY-SA 3.0