historiasportu.info

Mieczysław Jurecki. Bielsko-Biała, wojna, futbol, emigracja…

Podziel się:

Mieczysław Jurecki jest prawdopodobnie najstarszym żyjącym piłkarzem BKS „Stal” Bielsko-Biała. W Śląsku Wrocław, którego ponad 60 lat temu był kapitanem, zyskał status legendy. To człowiek nietuzinkowy, z życiorysem, który nie sposób opisać w jednym tylko wywiadzie. Wracający w rodzinne strony mężczyzna z ogromnym sentymentem opowiedział mi o swoim dzieciństwie, wojnie, piłce nożnej i Australii, swojej „ziemi obiecanej”.

Cygański Las, dzielnica Bielska-Białej, kojarzona jest ze sportem. Kiedyś był tam tor saneczkowy, a dziś w okolicach jego ruin najczęściej spotyka się rowerzystów. Była też skocznia – trochę niebezpieczna, co było jednym z powodów jej zamknięcia. Obecnie w okolicy jej dawnego zeskoku przechadzają się turyści, całe rzesze turystów, prących na pobliskie szczyty. Być może to tylko zbieg okoliczności, a może jakaś forma przeznaczenia, że właśnie w tym „usportowionym” Cygańskim Lesie, w jednym z hoteli, spotykam Mieczysława Jureckiego, kiedyś piłkarza – kto wie, czy nie najstarszego żyjącego gracza Bialskiego Klubu Sportowego, później inżyniera i podróżnika, który wyjechał z Bielska-Białej i osiadł w dalekiej Australii. Zapraszam na wywiad z tym nietuzinkowym człowiekiem. Wywiad, w którym wspomina rodzinne miasto, piłkę nożną i emigrację…

Tomek Sowa: Wygląda pan bardzo dobrze!

Mieczysław Jurecki: Dziękuję, ale tylko udaję…

– Jak to?

 Nie, nie! Żartuję! Mam 88 lat. Właściwie, to za dwa miesiące już 89.

– Zazdroszczę formy. Mówię bardzo poważnie. Jest pan uosobieniem powiedzenia, że „sport to zdrowie”. Ma pan na to jakąś receptę?

– A dziękuję bardzo! Dobrze, że mam to zdrowie, bo mogę przyjeżdżać w rodzinne strony. Co do recepty, to jestem abstynentem. Nie piję alkoholu. Może to dziwić, tym bardziej, że w czasach, w których grałem w piłkę nożną piwo i wódka były nieodłącznym elementem futbolu. Niestety, wielu moich kolegów uległo tej pokusie. Przykre to… lepiej porozmawiajmy o czymś przyjemniejszym!

– Dobrze. W takim razie, czy często gości pan w Bielsku-Białej?

– Kiedykolwiek tylko się uda. To miasto jest moim słabym punktem. Darzę je ogromnym, nieopisanym wręcz sentymentem. Wyjechałem stąd bardzo dawno temu, ale od lat 90. ubiegłego wieku staram się wracać. Przynajmniej raz w roku.

– A tam, w Australii, często w myślach pojawiają się rodzinne strony?

– Oczywiście!

– I jakie to są obrazy? Albo inaczej, jaki obraz jest tym pierwszym, najstarszym?

– Te sprzed wojny. Byłem dzieckiem, gdy wybuchła, mam przed oczami taką scenę. Mógł być sierpień 1939 roku. Późny wieczór. Mieszkałem wtedy przy ulicy Sobieskiego. Jakieś sto metrów dalej mieszkał niemiecki senator, Rudolf Wiesner. Ze snu wyrwały mnie trzaski tłuczonych szyb i głosy dorosłych. Bałem się, a byłem sam w domu. Chciałem ukryć się pod łóżkiem. Ale wtedy ktoś wszedł do pokoju, uspokoił mnie i wytłumaczył, co działo się za oknem. Polacy przyszli pod willę senatora, śpiewali „Nie rzucim ziemi, skąd nasz ród”. I rzucali kamieniami. Może już wtedy wiedzieli, że nadchodzi wojna i – póki jeszcze mogli – chcieli dać upust swoim emocjom?

– 1 września 1939 roku stało się to, o czym dorośli mówili od tygodni…

– Tak, wojnę pamiętam doskonale. Przed jej wybuchem w mieście wspólnie mieszkali Polacy, Niemcy i Żydzi. Później nie było już na to szans. Żeby żyli wspólnie, bez poczucia wyższości, albo krzywdy. Wkroczyła armia. Ten trudny czas udało mi się przeżyć. Miałem trochę szczęścia, w tym sensie, że mama wychowywała mnie sama. Pracowała. W czasie jej nieobecności opiekowała się mną zaprzyjaźniona rodzina. Jej głową była kobieta, którą nazywałem „Babcią”. Młodsza z jej córek, taka moja „przyszywana ciocia”, wyszła za Niemca, a była Polką. Ci ludzie mnie lubili. Naprawdę dobrze się mną zajmowali. Może dlatego doczekałem końca wojny.

Mieczysław Jurecki z mamą, rok 1939 fot. archiwum prywatne Mieczysława Jureckiego
Mieczysław Jurecki z mamą, rok 1939 fot. archiwum prywatne Mieczysława Jureckiego

– A gdzie w tym wszystkim miejsce na dzieciństwo? Na piłkę?

– Było miejsce. Musiało być. A pierwsze futbolowe wspomnienia, to już okres powojenny. Może 1945 rok. Wtedy kopaliśmy z kolegami we wszystko. Kawałek placu, jakiś skwer, albo park momentalnie stawał się stadionem. Graliśmy na ulicy Sobieskiego, albo niedaleko cmentarza przy Grunwaldzkiej. Najczęściej w siedem, osiem osób. Największy problem mieliśmy z tym najważniejszym. Z piłkami, bo często ich brakowało. A jak już ktoś miał taką z prawdziwego zdarzenia, to uuu… był wielkim asem. Od razu zyskiwał i szacunek, i kolegów.

– Ukształtowało pana podwórko. A stadion, kiedy się pojawił?

– Mecze organizowane w mieście, te ligowe czy turniejowe, najpierw oglądałem jako młody kibic. Były kluby, „na które się chodziło”. Ot, choćby Leszczyński, jakże przecież zapomniany. Pamiętam, że zespół ten grał na boisku niedaleko rzeki Biała, jakiś kilometr na południe za dawną Apeną. Jaka tam była murawa! Najlepsza w Bielsku i w Białej, i w całej okolicy! Gęsta i zielona. My, młodzi piłkarscy marzyciele, chodziliśmy tam kopać piłkę. Najpiękniejszy był fakt, że nigdy nas stamtąd nie przegoniono. Za to lubiłem Leszczyńskiego. Do dziś pamiętam skład napadu tej drużyny – od lewej: Straub, Woźniak, Grzyb, Foryszewski i Lasek. Grali systemem poprzedzającym system WM, w którym środkowy pomocnik był kluczowym zawodnikiem. W okolicy była też Biała Lipnik. I bardziej znany współczesnym, BBTS. W 1946 roku byłem na turnieju z okazji otwarcia boiska tego klubu.

Czytaj też: Historia Wieczystej Kraków. Antoni Kawula, bój o I ligę i piłkarz, który osiągnął najwięcej

– Na razie ani słowa o BKS…

– No to chyba nadszedł moment, by opowiedzieć o tym, jak zeszły się nasze drogi. Wie Pan, gdzie w Bielsku-Białej jest ulica Zdrojowa?

– Wiem, łączy się z Cieszyńską.

– Tak. Tam były dwa place. Pierwszy powstał na terenie starego kortu tenisowego. Drugi był nieopodal Domu Harcerza. Wchodziliśmy tam po szkole z kolegami, mieliśmy taki piłkarski rytuał. Wiosną 1948 roku rozpoczęliśmy swój kolejny mecz, ale pogoda była pod psem. Raz deszcz, raz śnieg. Więcej było wody, niż murawy. Chyba nawet rozmawialiśmy o tym, by zwinąć klamoty. Nagle zauważyliśmy, że ktoś przygląda się naszym poczynaniom. Od razu rozpoznaliśmy tego mężczyznę. Był nim Wiktor Olszowski, piłkarz i hokeista BKS-u. Nasz idol! Wzór ambicji i sportowej elegancji. Chyba rozumie pan, co zaczęło dziać się w naszych głowach. Mimo tragicznych warunków, każdy z nas wyszedł na wyżyny swoich umiejętności. Strzelaliśmy, jak z armat, podawaliśmy z zegarmistrzowską precyzją. Każdy grał tak, by to na nim skupił się wzrok Olszowskiego.

Maj 1954 rok, Park Sułkowskich w Bielsku-Białej. Drużyna BKS Bielsko-Biała fot. archiwum prywatne Mieczysława Jureckiego
Maj 1954 rok, Park Sułkowskich w Bielsku-Białej. Drużyna BKS Bielsko-Biała fot. archiwum prywatne Mieczysława Jureckiego

– I idol dokonał wyboru?

– Podszedł do nas. Popatrzył raz jeszcze i zwrócił się do mnie, pytając, czy nie chciałbym wstąpić na treningi juniorów BKS-u. Dla mnie tamte chwile, to jak trafienie szóstki na loterii. Bez namysłu się zgodziłem. Niektórych szans w życiu niweczyć przecież nie można.

– Ten pierwszy trening, jaki on był?

– Kilka dni po spotkaniu z Olszowskim poszedłem na stadion przy ulicy Żywieckiej, ten sam, na miejscu którego dziś stoi Stadion Miejski. Wszedłem do szatni… ludzie, tam wszystko było inne! Współcześnie pewnie nie do pomyślenia. Rozrzucone buty piłkarskie starego typu, w wielu miejscach porozwieszane skarpety, a do tego brak ciepłej wody i pryszniców, który sprawiał, że po treningach albo meczach zawodnicy – zarówno miejscowi, jak i goście – myli się w specjalnie przygotowanej misce. Ale nie przeszkadzało mi to. Możliwość gry w klubie i futbolowa fascynacja brały górę.

– Zaczął pan grać w poważnej piłce, już nie z kolegami na podwórkach, ale na okolicznych boiskach. Ten pierwszy gwizdek, strój i akcje pewnie też zapadły w pamięć.

– Bardzo! Więcej, jestem nawet w stanie powiedzieć, kiedy były dokładnie. W sobotę, 8 maja 1948 roku wyszedłem domu. Ruszyłem w okolice rynku w Białej, gdzie klub miał swoją gablotkę. Wywieszano tam różne ogłoszenia z życia BKS-u. No i poszedłem sprawdzić, co w trawie piszczy. Stanąłem, czytam, czytam…i przeżyłem wstrząs. Widzę, że juniorzy zagrają z BBTS, a ja znalazłem się w składzie drużyny, na pozycji środkowego napastnika! Dla trzynastolatka było to niesamowite przeżycie. Ale emocje musiałem zostawić gdzieś z boku. Pobiegłem szybko do kolegi Staszka Zamarskiego, syna miejscowego grabarza, który miał niezłą piłkę. Pożyczyłem ją. A potem odbijałem ją, rzecz jasna stopą, od ściany przy świetle ulicznych latarni. Chciałem jeszcze poprawić czucie i technikę. Sam mecz skończył się remisem 1:1, mogliśmy wygrać, ale po moim strzale futbolówka otarła słupek. A swoją drogą, to BBTS miał dobrych juniorów, dlatego wynik można uznać za korzystny.

– Ochłonął pan przed kolejnym meczem?

– Można tak powiedzieć… Trzy dni później mierzyliśmy się z jeszcze lepszym zespołem. Z młodymi graczami Leszczyńskiego, którzy byli mistrzami regionu. Grałem w napadzie z Edkiem Pilchem i Heniem Orzechowskim, kolegą ze szkolnej ławy. Jakież to było spotkanie! Strzeliłem bramkę na 1:0, pierwszą ważną w piłkarskiej podróży, a cały mecz wygraliśmy 2:1. Zaraz po ostatnim gwizdku podszedł do nas, napastników, kierownik drużyn BKS, Zygmunt Marzec, i ostentacyjnie wręczył czekoladowe żabki. Docenił nas!

– I kariera nabrała rozpędu.

– Strzelałem gole. Trenerzy dość szybko przenieśli minie do zespołu „1B”. Zostałem też rezerwowym w drużynie seniorów. Ale futbol nie był jedynym elementem mojego życia. Byłem wtedy nastolatkiem, uczącym się w szkole średniej, widzącym, jak ciężko pracuje mama. W pewnym momencie pojawiła się szansa, aby wydłużyć naukę w technikum z 4 do 5 lat. Dzięki temu mogłem podjąć pracę, trenować i uczyć się wieczorowo. Pomogli mi działacze BKS-u, sponsorowanego wówczas przez  Bielską Fabrykę Maszyn Włókienniczych „Befama”. W tym przedsiębiorstwie znalazłem zatrudnienie.

– Praca, nauka, trening, mecze. Był pan bardzo zajętym, młodym człowiekiem.

– Do tego dochodził hokej na lodzie, który bardzo lubiłem. Pan Marzec, mimo mojej skromnej budowy, mówił, że mam lepsze predyspozycje do tego sportu, niż piłki nożnej. Zimą zaś wychodziłem na narty, bo przez całe życie uwielbiałem szusowanie. Na nudę więc nie narzekałem. Bywałem co prawda zmęczony. Nic w tym dziwnego. Kiedy wracałem do domu, to zasypiałem w kilka minut. Nie miałem czasu na nic więcej. To był koszt takiego życia. Ale nie żałuję tego.

Mieczysław Jurecki w 2018 roku fot. archiwum prywatne Mieczysława Jureckiego

– Mówią, że bez pracy nie ma kołaczy…

– Mądrze mówią. Pracą można zyskać wiele. Na początku lat 50. dostałem się do pierwszej drużyny BKS-u. W 1952 roku, w lipcu, pojechałem do Wrocławia na turniej juniorów. Uczestniczyli w nim przedstawiciele regionów z całego kraju. Mnie Ślązacy wybrali kapitanem swojego zespołu. Dobrze graliśmy. Obowiązywał system pucharowy, a przegrany odpadał. W pierwszym spotkaniu pokonaliśmy chłopaków z Kielc, 5:0, a ja strzeliłem trzy gole. Potem było starcie z Bydgoszczą, też wygrane. I finał. 3:0 dla nas. Kraków schodził pokonany, a ja cieszyłem się z dwóch kolejnych bramek. Ale nie wyniki były na tamtych zawodach najważniejsze. Mecze obserwowali znani trenerzy. Był Kazimierz Górski, był Ryszard Koncewicz. Widzieli, jak Mieczysław Jurecki z Bielska-Białej operuje na murawie.

– Pytali o pana?

– Trafiłem do reprezentacji „Orląt”, dziś powiedzielibyśmy, że do kadry Polski U21. Jeden jedyny z całego turnusu! Z grupy 150 piłkarzy! Dla mnie to było ogromne wyróżnienie, ale i motywacja do dalszej pracy. 22 lipca 1952 roku mieliśmy zagrać z rówieśnikami z Rumunii. Ale oni, nie wiedzieć czemu, nie przyjechali. Szybko zorganizowano nam sparing z wiedeńskim FAC. Było 2:2, byłem rezerwowym.

– Piłka dała więc możliwości pierwszych podróży…

– Oczywiście, niedługo po wyprawie na kadrę pojechałem z kolegami z regionu na rewanż z Krakowianami. Wygraliśmy 2:1. Zdobyłem oba gole. Ten rok 1952 miał jednak i słodki, i gorzki smak. Sportowo był jak pyszne ciastko. Życiowo… jak zepsute mięso.

– Dlaczego?

– Odeszła moja mama. W grudniu. Nie zdążyłem zanieść jej do szpitala butelki białego wina. Prosiła mnie o nią na naszym ostatnim spotkaniu…

– Najwierniejszy kibic spoglądał z góry. Jak poradził pan sobie po tej stracie?

– Było ciężko, nie trzeba pewnie więcej o tym mówić. Ale miałem sporo do roboty. W maju 1953 roku zdałem maturę. Zmieniłem też pracę, na lepiej płatną, ale i bardziej odpowiedzialną. W BKS-ie na stałe zameldowałem się w pierwszej jedenastce. Byliśmy czołową drużyną ówczesnej A-klasy. Walczyliśmy o wejście do wyższej ligi. Było blisko, ale w decydującym meczu przegraliśmy. Znakomity grający trener, Henryk Spodzieja, niegdyś reprezentant Polski, zbudował w Bielsku-Białej mocny zespół. Również dzięki niemu znów pojechałem na mecz reprezentacji Polski juniorów, do Bukaresztu. Nauczył mnie wiele. Sport dawał mi wtedy odskocznię od codzienności. A potem przyszedł rok 1954…

– Wojsko?

– Czasy były takie, że kto młody i zdrów, to do armii. Nie było zmiłuj się! 21 listopada 1954 roku, odprowadzony przez moją ówczesną narzeczoną i kolegę, wsiadłem do autobusu i pojechałem do Cieszyna. Od początku myślałem się, że przygraniczna jednostka jest tylko przejściową. Grałem przecież w piłkę na poziomie reprezentacyjnym, więc na pewno któregoś dnia musiał zgłosić się po mnie ktoś z klubu wojskowego. Tyle że przez jakiś czas nikt nic nie pisał, a ja spędzałem czas w naprawdę trudnych warunkach. Zima była sroga. Rygor okrutny. Ale w końcu, w marcu 1955 roku, przyszedł telegram. Szeregowy Jurecki miał wstawić się do Wrocławia. Czas pokazał, że kolejny raz trafiłem wygraną na życiowej loterii!

– We Wrocławiu już pan został, pisząc legendę…

– Szczerze mówiąc do Bielska-Białej nie wracałem wtedy z powodów osobistych. Przyjechał do mnie Pan Kubik z BKS-u. Przekonywał, żebym wrócił. Ale nie zgodziłem się. Urszula, dziewczyna, która odprowadzała mnie na dworzec, wyszła za mąż za mojego najlepszego kolegę, Tadka. Byłem wściekły. Po latach jednak zrozumiałem, że tak miało być.

– Futbol znów był odskocznią?

– Nie tylko piłka nią była. We Wrocławiu, poza grą w Śląsku, studiowałem wieczorowo na wydziale mechanicznym Politechniki Wrocławskiej. Po jakimś czasie zostałem nawet kapitanem drużyny. W 1957 roku zagraliśmy znakomity sezon. Awansowaliśmy do drugiej ligi. Wrocław pierwszy raz w historii miał swoją drużynę na tym poziomie rozgrywkowym. Powołano mnie wtedy do reprezentacji Wojska Polskiego na mecz z jej odpowiednikiem w NRD. I w trakcie tego meczu, rozgrywanego w strugach deszczu, skręciłem nogę w kolanie. Skutki tej kontuzji odczuwałem przez następne lata, grając w piłkę, tenisa, czy jeżdżąc na ukochanych nartach. A wracając do Śląska, to czasy, w których przyszło mi ubierać trykot tego zespołu, były naprawdę dobre. Biliśmy się o pierwszą ligę. Wygrywaliśmy wiele meczów. Sam parę razy zostałem królem strzelców.

Kapitan warszawskiej Legii, Zientara, i kapitan Śląska Wrocław, Mieczysław Jurecki fot. archiwum prywatne Mieczysława Jureckiego
Kapitan warszawskiej Legii, Zientara, i kapitan Śląska Wrocław, Mieczysław Jurecki fot. archiwum prywatne Mieczysława Jureckiego

– O takiego gracza upomniano się w Australii?

– Nie, nie. Na wyjazd do Australii zgłosiłem się sam. W 1959 roku PKOL zajmował się organizowaniem kontraktów dla zawodników za granicą. Jednym z kierunków była właśnie daleka Australia. Złożyłem podanie, a kiedy dostałem oficjalną zgodę, postarałem się o urlop dziekański. Szkoda mi było siedmiu zaliczonych semestrów. A do Australii miałem pojechać tylko na dwa lata, więc po powrocie mogłem wznowić naukę.

– Z dwóch lat zrobiła się reszta życia.

– Cóż, tak wyszło. 30 marca 1960 roku wylądowałem na swojej „ziemi obiecanej”. Australijski rząd wprowadził wówczas przepisy, m.in. dla przyjeżdżających do tego kraju Polaków, według których mogli oni pracować w tym kraju przez dwa lata, tam, gdzie akurat będzie potrzeba. I tak lekarze, prawnicy i inni wykształceni nad Wisłą ludzie, kopali doły, albo stawali przy liniach produkujących samochody. Oczywiście, żadna praca nie hańbi, ale wyobraża sobie pan, jakie to było marnotrawienie talentu tych ludzi? A z drugiej strony były pieniądze. Polonia Melbourne, mój nowy klub, wszystko mi zorganizował. Otrzymywałem niezłe honorarium, 15 funtów za tydzień pobytu i 5 funtów za mecz. Nieważne czy wygrany, czy przegrany. Średnia tygodniowa pensja Australijczyka wynosiła wówczas około 17 funtów.

Czytaj też: Jan Veselý. Od rozwożenia bułek do kolarskich tryumfów

– Skąd w ogóle pomysł, by polscy piłkarze wyjeżdżali do Australii? Nie do końca to rozumiem…

– Już tłumaczę. Śląsk zgodził się na mój wyjazd, bo z poboru otrzymał piętnastu nowych graczy. Kadrowo więc nie cierpiał, a pierwsza furtka została otwarta. Drugą otworzył niejaki Lampart z PKOL-u i doktor Walker, prezes Klubu Piłki Nożnej Polonia w Melbourne. Obaj znali się jeszcze ze Lwowa, gdzie mieszkali przed wojną. Obaj rozumieli sport. Zawarli umowę, dzięki której nasi gracze przez dwa lata grali w klubach polonijnych, choćby w Melbourne, zarobkując przy tym i ucząc gry miejscowych. A co najważniejsze, cieszyli wynikami miejscowych Polaków. W zamian polskie organizacje w Australii zbierały pieniądze na PKOL.

– Korzystne dla obu stron!

– Nie wszystko jednak było takie piękne. Boiska w Australii nie wyglądały wtedy dobrze, były nierówne. Trenowano i grano zupełnie inaczej niż u nas. Sporo było zespołów narodowych. Mieli je Włosi, Holendrzy, Grecy. Mieli i Polacy. Polonia Melbourne, co jakiś czas wspierana nowymi graczami z polskich klubów, zaczęła odnosić sukcesy. Na początku lat 60. wygrywaliśmy puchary, rozgrywki ligowe. Grali tu m.in. Marian Gąsior, Wiesław Jańczyk, Roch Dronia, Kazimierz Szygalski albo Ryszard Szczepański. Dzięki postawie na boisku dostałem się do reprezentacji stanu Wiktoria. Grałem przeciwko angielskim zespołom, które przyjeżdżały na tournée. Ot, choćby Everton FC. Piłka napędzała moje życie, ale z czasem zaczęła schodzić na drugi, potem trzeci plan…

Kapitan warszawskiej Legii, Zientara, i kapitan Śląska Wrocław, Mieczysław Jurecki fot. archiwum prywatne Mieczysława Jureckiego
Polonia Melbourne przed meczem w Olympic Park. Mieczysław Jurecki pierwszy od prawej Kapitan warszawskiej Legii, Zientara, i kapitan Śląska Wrocław, Mieczysław Jurecki fot. archiwum prywatne Mieczysława Jureckiego

– Widziałem pańską książkę „Z boiska na podbój świata”, lwia jej część to relacja z podróży i bogatego życia zawodowego. Inżynier i podróżnik zastąpił piłkarza.

– Tak. Przytrafiła mi się jeszcze kontuzja, a z nią problemy. Nie chciałem też zabierać miejsca młodszym graczom, choć fizycznie nie czułem się gorszy od nich. Byłem już inżynierem, po studiach. Umysł mam ścisły, więc staram się myśleć racjonalnie. Sentyment do futbolu będę miał zawsze, ale życie to nie mecz. Po odwieszeniu butów na kołek nie zostałem nawet trenerem. Musiałem twardo stąpać po ziemi. Założyłem rodzinę, tam w Australii, i jako mężczyzna musiałem zapewnić jej byt. Mogłem zrobić to dzięki pracy. Dzięki niej też podróżowałem. Byłem w wielu zakątkach świata. Mongolia, Japonia, Hong-Kong, Filipiny to tylko niektóre z państw, w których realizowałem zlecenia. Karierę zawodową zakończyłem, mając 79 i 8 miesięcy lat, bo problemy m.in. wzrokowe były zbyt duże. A chciałem pracować do osiemdziesiątki… Zresztą, wspomniał pan o książce. W niej dość szczegółowo opisałem tę część swojego życia. Bo pracę i podróże kochałem i kocham, tak jak piłkę.

– Mnogość państw, w których bywał Mieczysław Jurecki jest ogromna. Ale i tak najchętniej wraca do siebie, do Bielska-Białej. Jest do kogo?

– Oczywiście. Mam tu jeszcze znajomych. Spotykam się z nimi, rozmawiamy. Ale czas jest nieubłagalny. Niestety. Wielu moich przyjaciół już nie ma. Poumierali. Przyjeżdżam do nich na cmentarze, zapalam znicz i wspominam. Tyle mogę dla nich zrobić.

– A BKS? Śledzi Pan poczynania swojego pierwszego klubu?

– Wiem, że grają w lidze okręgowej. Ale szczegółowych wyników nie znam… Prawdopodobnie jestem też najstarszym żyjącym piłkarzem związanym z BKS-em. Ale tego nie jestem pewien.

– A czego można Panu życzyć?

– Żebym za rok znów mógł przyjechać do Polski. Odwiedzić ukochane Bielsko-Biała, garstkę rodziny i przyjaciół…

Mieczysław Jurecki napisał książkę, w której opisał szczegółowo swoje barwne życie.
Podziel się:
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Informacje zwrotne w linii
Zobacz wszystkie komentarze
Facebook
Archiwa

Warto zobaczyć

Young Griffo

Young Griffo – uzależniony fenomen

Podziel się:

W ringu był nieuchwytny. Szybki, przewidujący ruchy przeciwnika Young Griffo zyskał miano specjalisty od defensywy. W życiu prywatnym nie potrafił sobie poradzić z najsilniejszym przeciwnikiem. Z alkoholem…

Podziel się:
Czytaj więcej
0
Chciałbym poznać Twoje zdanie, proszę o komentarz.x
Scroll to Top