Johnny Weissmuller został legendą olimpijskiego pływania i bohaterem w prawdziwym życiu. Bez patosu, ale z ciałem stworzonym do wody, bił rekordy, ratował tonących i zrewolucjonizował sposób myślenia o sporcie…
Zaczęło się w Chicago. W niewielkich strumykach, gdzie grupy młodych zapaleńców spotykały się, by popływać. Trochę dla zabawy i towarzystwa, trochę dla rywalizacji. Potem przenosili się na większe wody jeziora Michigan, gdzie organizowano zawody. Była druga dekada XX wieku. Wśród uczestników wyróżniał się jeden. Był synem banackich Szwabów: Elisabeth i Petrusa. Pływanie zalecił mu lekarz, gdyż chorował na polio. Nazywał się Johnny Weissmuller i miał zostać najszybszym człowiekiem w całej generacji. Legendą sportu i ekranu.
Miał „ciało stworzone przez wodę”, jak opisywał go dziennikarz „Chicago Tribune” w 1924 roku. Był wysoki, liczył 188 cm wzrostu, ale nie toporny. Silny, lecz nie ciężki (ważył 72 kg). Szczególną uwagę zwracały jego długie kończyny, wręcz nieproporcjonalne względem reszty ciała. To one nadawały mu prędkości. I on te swoje warunki fizyczne potrafił wykorzystać. Do tego dochodziły ponadprzeciętna wydolność i mocna – przynajmniej do czasu – psychika.
Ale od początku…
|Czytaj też: Felipe „Tibio” Muñoz. Sensacja meksykańskich igrzysk?
Pływanie miało pomóc…
Johnny Weissmuller nigdy nie powinien był dostać amerykańskiego paszportu. W 1905 roku jego rodzina przyjechała do USA na fałszywych dokumentach z dziesięcioma dolarami w kieszeni, a on sam urodził się nie w Pensylwanii, jak twierdził, lecz w Freidorf na terenie Austro-Węgier. Miał kilka miesięcy, gdy rodzice zabrali go na drugi koniec świata. Dwunastodniowa podróż statkiem SS Rotterdam miała odmienić los rodziny. Czy tak było? Z perspektywy czasu, pewnie tak. Ale dzieciństwu Johnny’ego daleko do sielanki. Ojciec opuścił rodzinę, a on sam zmuszony był przerwać naukę i rozpocząć pracę, by dołożyć kilka dolarów do rodzinnego budżetu. Musiał kombinować, by unosić się na powierzchni.
Prawdy nie mówi działaczom YMCA, którym powiedział, że ma wymagane 12 lat, by dołączyć do klubu, choć w rzeczywistości był o rok młodszy. Ale w kraju, który kochał bohaterów, a nie formalności, nikt potem nie miał mu tego za złe. Takie historie – zresztą do dziś – pobudzają wyobraźnię, nie tylko w USA. Zwłaszcza, że latach 1921–1929 Johnny Weissmuller pobił 67 rekordów świata i zdobył pięć złotych medali olimpijskich.
6 sierpnia 1921 zaliczył oficjalny debiut; wygrał wszystkie cztery wyścigi Amateur Athletic Union. Kilka tygodni później, 27 września 1921, ustanowił swoje pierwsze dwa rekordy świata na mityngu AAU Nationals w Brighton Beach w stanie Nowy Jork – w konkurencjach na 100 m i 150 jardów.

Podczas igrzysk olimpijskich w Paryżu w 1924 roku liczył sobie dwadzieścia wiosen. Na dystansie 100 metrów kraulem uzyskał czas 59 sekund. Dziś nie robi to wrażenia, ale wtedy? Przeskoczył epokę! „Płynął tak, jakby zjeżdżał po niewidzialnym torze wodnym” – wspominał jego kolega z drużyny, Duke Kahanamoku, który zresztą sam był mistrzem olimpijskim. We francuskiej stolicy został gwiazdą. Skradł show, a potem odbył tournée po Europie.
|Czytaj też: Złoty chłopak z Wisconsin
Wypalony Rewolucjonista
Weissmuller był jednym z pierwszych, którzy zrozumieli, że szybkość w wodzie nie polega na sile, tylko na ekonomii ruchu. Twierdził, że w trakcie rywalizacji skupiał się wyłącznie na sobie, na swoich pojedynczych ruchach, starając się wykonywać je wzorcowo. Wszystko, co działo się obok, starał się od siebie odrzucić. W książce „Swimming the american crawl” pisał tak:
„Nogi służą głównie do utrzymania idealnego położenia ciała, ręce względnie ramiona natomiast w 75 – 90 proc do posuwania się naprzód. Oddech powinien być regularny, nie przyśpieszony — krótkie „łapanie” powietrza ustami, długi, spokojny wydech nosem”.
Świętym nigdy nie był. Pływanie porzucił szybko. Miał dość treningów. Tej sportowej dyscypliny. Zdążył jeszcze zdobyć medale olimpijskie w Amsterdamie, stając się bożyszcze amerykańskiej publiki. Ale po latach przyznawał:
„Wierzcie albo nie wierzcie, ale moje życie mistrzowskie nie było paradą. Musiałem załatwiać dzień w dzień moje „pensum”, bez względu na to, czy mi się ktoś przyglądał, czy nie. I bez względu na to, czy woda była zimna czy ciepła, czy padał deszcz, czy był upał. To też większą część pierwszych dwóch lat przebywałem w wodzie. Po pierwszym albo drugim jednak tuzinie rekordów załamałem się. Czułem niechęć do wody i często trener musiał mnie do niej wyganiać. Lubiłem wtedy — szczególnie popołudniu — wałęsać się naokoło basenu albo czytać gazetę”.
Nie pomagały sposoby trenera Billa Bachracha, który otoczył go ojcowską opieką. Dziś pewnie mówilibyśmy o wypaleniu zawodowym, a sportowcowi tej rangi pomogliby specjaliści. Ale wtedy, na przełomie lat 20. i 30., świadomość psychologiczna była na zupełnie innym poziomie. Dużo, dużo niższym.
„Woda dała mi wszystko, ale też wszystko zabrała” – powiedział kiedyś w wywiadzie dla „Life Magazine”. Nigdy nie rozwinął tego zdania, choć miał w życiu moment, gdy pływanie pomogło. I to nie tylko jemu…
Johnny Weismuller – bohater
28 lipca 1927 podczas treningu do maratonu na jeziorze Michigan on i jego brat zobaczyli, że parowiec pasażerski Favorite wywrócił się i zaczął tonąć. Na pokładzie znajdowało się około 80 osób. Pływak miał uratować 11 z nich, choć tamto wydarzenie i tak okazało się tragiczne w skutkach, gdyż 16 dzieci, 10 kobiet i mężczyzna wypadku nie przeżyli. Za swoją odwagę Johnny otrzymał klucz do miasta Chicago.
Po karierze sportowej Weissmuller znalazł spełnienie gdzie indziej. Kiedy kończył, mając ledwie 25 lat, przyjął rolę Tarzana w hollywoodzkich filmach. Stworzył legendarną postać, którą pokochały całe pokolenia. Sam też był kochliwy. Przystojny, znany, inteligentny gwiazdor przyciągał spojrzenia kobiet. Pięć razy się żenił. Cztery razy rozwodził. Miał troje dzieci i pasierbicę. O jego kolejnych związkach czytano w rubrykach plotkarskich. Szczególnie głośny był ten z aktorką Lupe Vélez (ślub w 1933, rozwód w 1939). Sławę potrafił wykorzystać i spieniężyć. Przykładowo podpisał umowę z firmą BVD, która za tydzień pracy płaciła mu 500 dolarów. Jak na tamte czasy kwota była ogromna! Podczas swojej pracy w tej firmie pomógł zaprojektować i wprowadzić na rynek opływowy jednoczęściowy kostium kąpielowy, a następnie pierwsze męskie kąpielówki. Dzięki temu stał się jednym z pierwszych sportowców, którzy promowali i projektowali odzież sportową.
W latach 70. XX wieku stan jego zdrowia stopniowo się pogarszał. Wykryto u niego chorobę serca. Przeszedł kilka udarów. Umarł w 1984 roku, w Acapulco. Zgodnie z jego wolą, gdy trumnę z ciałem opuszczano do grobu, trzykrotnie odtworzono jego słynny okrzyk Tarzana.
Dziś przypada 121. rocznica urodzin pięciokrotnego mistrza olimpijskiego…