Pisali, że kiwki ćwiczył nawet w samochodzie. Tak świetne wyszkolenie techniczne prezentował na boisku. Jan Furtok miał ciąg na bramkę. I ten zmysł, który posiadają nieliczni snajperzy. Nieprzypadkowo pytali o niego za Odrą. A potem tam pojechał i uwiódł niemiecką publikę tym samym, czym czarował Katowice: golami, rajdami, zwodami i serdecznym uśmiechem, który co chwilę pojawiał się pod gęstym wąsem.
Jest 28 kwietnia 1993 roku. Na stadionie łódzkiego Widzewa Polacy grają z San Marino. Stawką meczu są punkty w eliminacjach do mundialu w 1994 roku. Przed pierwszym gwizdkiem w prasie zastanawiano się, jak wysoko zwyciężą Polacy. Kto pierwszy otworzy wór z bramkami. Wcześniej przecież pokonali Turków i zremisowali, z zawsze mocną, Holandią.
Pierwszy gwizdek i ruszyli.
„Ręka Boga” z San Marino?
Mijają kolejne minuty. Biało-czerwoni męczą się niemiłosiernie. Więcej, momentami to w ich polu karnym goście tworzą sobie sytuacje! Po jednej z nich futbolówka przelatuje wysoko nad poprzeczką. W kolejnej świetnie broni Aleksander Kłak. Bezbramkowy remis, z rywalem notowanym dużo niżej, będzie sportową wpadką! Być może nawet roku.
W końcu, po ponad godzinie, przychodzi przełamanie. Roman Kosecki dośrodkował piłkę w pole karne. Furtok nabiegł na nią i skierował do siatki… ręką. Sędzia Leslie Mottram ze Szkocji niczego nie zauważył. Polska prowadzi 1:0. Do ostatniego gwizdka wynik nie ulega zmianie.
„Czy strzeliłem ręką? Specjalnie tego nie zrobiłem. To był taki odruch, bo byłem wkurzony tym, że ciągle jest 0−0, presja rośnie, a my ciągle nie strzelamy bramki. Tak wyszło” – tłumaczy strzelec po meczu.
Argentyńczycy po starciu mundialowym z Anglią, mają „Rękę Boga”, zaś Polakom po San Marino 1993 pozostała „Ręka Furtoka”. Oba zagrania miały przeogromny wpływ na wyniki tamtych gier, ciężar gatunkowy był różny. Ale aż dziw bierze, że z 10 goli w 36 reprezentacyjnych występach, z dziesiątek w lidze polskiej i niemieckiej, w kibicowskiej pamięci najmocniej wyrył się ten z San Marino. Przecież Jan Furtok strzelił wiele innych. Zyskał miano legendy GKS-u Katowice. Był gwiazdą niemieckich boisk. Nie wolno wspominać go tylko przez pryzmat tamtego przedziwnego trafienia…
Czytaj też: W jaskini lwów
Jan Furtok, człowiek przesympatyczny
Jest rok 1977. Piętnastoletni Janek przechodzi MK Górnik Katowice do GKS-u. Transfer na zasadzie wymiany. Oba kluby mają na niej skorzystać: do MK trafia ukształtowany gracz, do „Gieksy” – talent, którego trzeba oszlifować. Kolejne lata to czas treningów, najpierw z drużyną rezerw i juniorami, a później pierwszym garniturem. Furtok prezentuje się też na tyle dobrze, że upominają się o niego selekcjonerzy młodzieżówek i reprezentacji olimpijskiej. Trener Zdzisław Podedworny trochę się o niego martwi. Boi się, że mu „chłopaka te kadry zajadą”.
W pierwszym zespole Furtok debiutuje mając osiemnaście lat. Trudny to był czas w Katowicach, zespół spadł bowiem z I ligi. Ale Janek nie uciekł z tonącego okrętu. Dwa lata później znów grał na piłkarskich salonach. I to jak! Z roku na rok katowiccy fani mają coraz więcej powodów do zadowolenia. Janek biega porusza się na murawie niczym najlepszy slalomista na stoku. Swobodnie mija rywali, zakłada siatki a trafieniami porywa tłumy. Jest tym piłkarzem, na którego przychodzą popatrzeć kibice.
Gdzie on się tego nauczył? W Kostuchnie, gdzie jak wszędzie w latach 60., grało się w piłkę. Pochodził z wielodzietnej rodziny, doświadczonej przez los. Ale na murawie z tych jego ruchów bije radość. Zresztą, poza boiskiem też często się uśmiecha. Trener Podedworny określa go nawet mianem „człowieka przesympatycznego”.
Dekada gry w Katowicach nie jest bezowocna. W 1986 Furtok strzela hat-tricka w finale Pucharu Polski z Górnikiem Zabrze. GKS triumfuje. Później przychodzą miejsca na podium w lidze. Jan jest jednym z fundamentów tamtej drużyny, dziś wspominanej z sentymentem. Strzela jak na zawołanie, a to sprawia, że chłopcy kopiący piłkę między blokami katowickich osiedli chcą nosić dziewiątkę na plecach, chcą być jak on. Kiedy w 1988 roku opuszcza Górny Śląsk, przenosząc się do Niemiec, ma na koncie 77 goli w 169 meczach. Świetny to wynik.
Czytaj też: Tommy Ball – piłkarz, który nie musiał zginąć
Dzień dobry, panie Furtok!
Jest rok 1988. Do Katowic przyjeżdżają działacze Hamburger SV. Chcą zobaczyć 26-letniego napastnika w akcji. Furtok robi na nich wrażenie, ale kwota odstępnego, na tamtą chwilę, nawet dla tych płacących w markach jest zbyt duża. Do tego niemieccy działacze zostają zakwaterowani w jakimś beznadziejnym hotelu. Sprawa wydaje się przesądzona, bo nawet naciskany przez piłkarza prezes, Marian Dziurowicz, nie może zmienić kolei losu…
Te jednak okazują się łaskawe. 21 września 1988 roku Polacy grają z NRD na wyjeździe. Jan Furtok strzela dwie bramki, dając drużynie narodowej zwycięstwo. Niemcy nie zastanawiają się dłużej. On jest wart każdych pieniędzy! Podpisuje kontrakt i wyjeżdża za Odrę. Jeszcze nie wie, że zostanie legendą kolejnego klubu…
Debiutuje w meczu z Karlsruhe. HSV przegrywa 0:1. W 86. minucie bierze ciężar wyniku na siebie. Strzela gola i daje nowej drużynie punkt. W kolejnych 135 spotkaniach zdobędzie w sumie 51 bramek. Będzie bił się o koronę króla strzelców jednej z silniejszych europejskich lig, a na ławce rezerwowych posadzi Olivera Bierhoffa czy Bruno Labbadię. Zostanie też jednym z ulubieńców trybun. Będzie cieszył się rozpoznawalnością. W 2002 roku opowie pewną anegdotę związaną z popularnością:
„Zimą graliśmy z kolegami w turnieju oldboyów w Niemczech. Zabłądziliśmy, a ponieważ było to blisko Hamburga, postanowiliśmy zobaczyć nowy stadion. I przy okazji wstąpiliśmy do restauracji. Nagle podchodzi czarnoskóry kelner i mówi po polsku: „dzień dobry panie Furtok”. Przeżyłem szok”.
Legenda…
Z HSV przechodzi do Eintrachtu Frankfurt. Jest rok 1993. Otrzymuje propozycję trzyletniego kontraktu. Po latach napomknie, że umowę chciał parafować, ale najpierw wyjechał z rodziną do Paryża, gdzie dostrzegł go francuski dziennikarz. Zaraz w tamtejszej prasie pojawiły się informacje, że polski napastnik jest przymierzany do francuskich klubów. We Frankfurcie prędko dowiedzieli się o tych rewelacjach i… zaproponowali mu lepsze warunki. Eintracht był domem Jana do 1995. Odchodził na swoich warunkach. Czuł, że boiskowa dyspozycja już nie ta. A chciał być w Niemczech dobrze zapamiętany. Wiedział, kiedy powiedzieć „dość”.
Na ostatnie trzy lata kariery wrócił do GKS-u. W trzy lata zagrał 40 meczów, strzelając 8 bramek. A później? Później szkolił młodzież.
„Nie trenuję ich dla pieniędzy, byle starczyło na benzynę do jeepa, którego kupiłem jeszcze w Niemczech, i bmw. Te zajęcia dają mi po prostu satysfakcję” – zwierzał się redaktorowi „Trybuny Śląskiej”.
Działał też w strukturach katowickiego klubu. W mieście poświęcono mu mural – tak wielką stał się legendą. On sam do tego typu określeń podchodził skromnie, z dystansem:
„Osobiście nie odczuwam tego, że jestem legendą GKS-u Katowice. To kibicie zrobili ze mnie legendę” – ocenił.
W 2015 roku zdiagnozowano u niego chorobę Alzheimera. Wspomnienia z życia i boiska zaczynały się zacierać. Żona trwała przy nim wiernie, a Jan Urban – boiskowy kolega Janka – pełen uznania, nazwał ją „złotą kobietą”.
Doczekał powrotu swojej ukochanej „Gieksy” do ekstraklasy. Zmarł we wtorek, 26 listopada 2024 roku. Pozostały po nim kiwki, strzały i bramki…
fot główne. GKS Katowice
Źródła: archiwalne wydania Trybuny Robotniczej, Trybuny Śląskiej i oficjalna strona GKS Katowice.