W niedzielę 27 sierpnia 1939 roku w Warszawie rozegrano mecz Polska-Węgry. Wicemistrzowie świata prowadzili już 2:0. Ale Polacy przebudzili się, prezentując bojową postawę. To był ostatni mecz przed wybuchem II wojny światowej. Jakże symboliczny…
„Nie baliśmy się przyjechać do Warszawy, przybyliśmy do Was, bo przybyć chcieliśmy koniecznie, żeby pokazać, że jesteśmy całym sercem z Wami. Żeby nawet sytuacja była jeszcze gorętsza niż teraz, i tak zobaczylibyście nas na waszym stadionie” – mówił węgierski trener Dénes Ginzery.
Dużo symboliki jest w tych naszych starciach z Węgrami. Graliśmy z nimi pierwsze spotkanie w historii polskiej reprezentacji. A w 1939 przyjechali do polskiej stolicy na kilka dni przed wybuchem II wojny światowej. Na ostatnią przedwojenną grę.
Jedna z najsilniejszych drużyn globu zdecydowała się zagrać na Stadionie Wojska Polskiego w Warszawie mecz towarzyski z Polską. Madziarzy byli wówczas wicemistrzami świata i – jak donosił „Kurjer Warszawski” – „przyjechali, aby nawiązać do dawnych sukcesów, kiedy przegrana 1:4 była dla nas powodem do radości, bo zawsze mogło być do zera…”.
Czytaj też: Walkower polityczny, rzecz o meczu, który się nie odbył
Mecz Polska-Węgry 1939: powaga i przyjaźń
Była niedziela, 27 sierpnia 1939 roku. W Europie napięcie sięgało zenitu. Prasa donosiła, że „Anglia gotowa”. I Francja też. Do wojny, rzecz jasna. Czas pokazał, że były to tylko pobożne życzenia. Że ta gotowość była pozorna. Ale nie o tym ten wpis…
Na stadion parły tłumy widzów. „Przegląd Sportowy” opisywał, jak to auto za autem jechało w kierunku stadionu. Na trybunach zjawiły się tysiące kibiców, choć trudno dokładnie oszacować ich liczbę. W jednych relacjach pisano o osiemnastu, w innych nawet o dwudziestu pięciu tysiącach. Sporo osób pojawiło się w mundurach, to też pewna symbolika…
Publiczność wysłuchała hymnów obu państw. „Mazurek Dąbrowskiego” został odśpiewany z powagą i godnością. Węgrzy wiedzieli, że ten mecz może mieć duże znaczenie dla Polaków. Kilka dni przed pierwszym gwizdkiem w Budapeszcie zbierano informacje o przeciwniku. Trener Szegedu, Tibor Hesser, ostrzegł, że w Warszawie Węgrzy nie będą mieli łatwego życia. Zdał sprawozdanie z zaobserwowanych treningów, które biało-czerwonym pomagał organizować Alex James, przybysz z Wielkiej Brytanii. Uwagi swoje zawarł w krótkim zwrocie: „korzystny wynik z Węgrami jest kwestią egzystencji”.
Fiński arbiter Esko K. Pekonen zagwizdał po raz pierwszy. A Tygodnik „Raz, dwa, trzy”, parę dni później, tak streścił boiskową atmosferę:
„Mecz toczył się w niezwykle przyjaznej, wprost braterskiej atmosferze, tak i na boisku, jak i na widowni. Oklaskiwano jednakowo piękne zagrania Polaków, jak i naszych sympatycznych gości. Widać było, że w rycerskiej walce na boisku biorą udział dwie drużyny, nie rozdzielane najmniejszą dawką nienawiści czy szowinizmu.”.
Wilimowski show
Piłkarska murawa nie jest miejscem ciągłej wymiany uprzejmości. Trzeba grać, podawać, dryblować i strzelać! I tę część futbolowego rzemiosła szybciej w życie wcielili przyjezdni. Po trzydziestu minutach gry prowadzili już 2:0…
Zimny prysznic podziałał jednak na Polaków orzeźwiająco. Przebudził się polski atak z Wilimowskim na czele. Ten rudawy snajper ze Śląska zaczął grać fantastyczne zawody. „Przegląd Sportowy” tak o nim napisał:
„A teraz atak! Wilimowski wziął zdaje się na ambit i wykazał ponownie, że jest graczem wielkiej klasy. Ilekroć dostał piłkę, wytwarzał się pod bramką węgierską stan jak najwyższego alarmu. Spokój i przytomność umysłu w najbardziej zawiłych sytuacjach, w połączeniu ze sprytem — stworzyły typ najniebezpieczniejszego napastnika, szczególnie, że Wilimowski dzisiaj nawet ambitnie walczył o piłkę”.
Ernest strzelił Węgrom trzy gole. Jedną bramkę dołożył Piontek, wykorzystując jedenastkę. Wygraliśmy 4:2, ku uciesze publiki. Pojawiły się głosy, że zwycięstwo to jest efektem ambicji i bojowej postawy biało-czerwonych.
„To może najpiękniejszy mecz w historii polskiego futbolu. 0:2 z wicemistrzami świata, a potem 4 bramki z rzędu i gra pełna polotu, inteligencji, rozmachu, dalekie strzały, świetna obrona. Jak gdyby na pożegnanie tej przedwojennej Polski. Taka mogłaby być polska piłka nożna, gdyby nie wojna” – wspominał w Polskim Radiu Bohdan Tomaszewski, obecny na trybunach.
Czytaj też: Bronek Czech. Chluba Zakopanego
Ostatnia niedziela
To była ostatnia niedziela z reprezentacyjnym futbolem. Po niej, na długie osiem lat, reprezentanci nie zagrali oficjalnego meczu. Mecz z Węgrami zrodził też chwilowych bohaterów. Ot, choćby debiutanta Cyganka, który na co dzień występował w prowincjonalnym klubie, ale poradził sobie w starciu z uznanym przeciwnikiem.
„Doskonale orientował się w sytuacjach, umiejętnie zdobywał teren, świetnie trzymał piłkę przy sobie, dokładnie centrował i podawał do środka, kilka razy nawet celnie strzelał. Będzie świetnym następcą Wodarza”.
Nie był, bo w kadrze zagrał pierwszy i ostatni raz.
Wilimowski też był wtedy bohaterem. Można by powiedzieć, że jeszcze nim był… Bo później wielu nazywało go zdrajcą, który grał dla Niemiec.
Po wygranej z Węgrami Polacy mieli zagrać z Bułgarią. Na 3 września wyznaczono termin tej gry. Później miał być mecz z Jugosławią. Żaden nie doszedł do skutku. Miał więc rację Kazimierz Glabisz, mówiąc o tym meczu:
„Kto wie, czy dzisiejszy nie jest ostatni przed wojną…”.
1 września 1939 roku futbol zszedł na dalszy plan. Pozostały tylko wspomnienia tamtych cudownych momentów. Choćby te redaktora „Kurjera Warszawskiego”, który pisał po wielkim triumfie:
„Wracaliśmy ulicą Myśliwiecką w towarzystwie 20 tysięcy widzów zadowoleni i dumni. Przeżyliśmy miłe chwile, gdyż nastroju nie popsuło niesportowe zachowanie się, bo sędzia p. Pekkonen (Finlandia) niezwykle dyskretnie, ale stanowczo i sprawiedliwie kierował grą. Na boisku panował sport.”.