Wiosna roku 1982. Z Polski wyrusza kobieca wyprawa na drugi szczyt Ziemi – K2. Jedno było pewne: szefowa ekspedycji nie weźmie udziału w ataku szczytowym. Wanda Rutkiewicz miała skomplikowane złamanie nogi. Kierowała grupą z bazy na wysokości 5 tysięcy metrów. Noga w gipsie, kule pod ręką i krótkofalówka, z którą ponoć się nie rozstawała. Tak wyglądały tamte „kierownicze” dni. Nie pierwsze zresztą…
Siedem lat wcześniej stała na czele dwóch ekip – kobiecej i męskiej – które wspinały się na Gasheibrum III. Przedsięwzięcie zakończyło się sukcesem, zdobyciem dwóch szczytów: Gasherbrum II i dziewiczego Gasherbrum III. Uczestnikom towarzyszyli operatorzy kamer, a Andrzej Zajączkowski stworzył potem film „Temperatura wrzenia”, który w dużej mierze poświęcony był relacjom panującym w grupie i trudom z jakimi musiała mierzyć się Wanda-kierowniczka.
Bo była indywidualistką. Ambitną, może i egocentryczną, ale jednak ikoną wspinaczki. W wydawać by się mogło „męskim” himalaizmie, ona – kobieta – przekraczała kolejne granice. W 1978 wspięła się na Mount Everest. Była trzecią kobietą w dziejach, pierwszą Polką – wyprzedziła wszystkich naszych mężczyzn – i pierwszą Europejką na tym szczycie.
„Polska alpinistka Wanda Rutkiewicz stanęła 16 bm. na wyższym szczycie Ziemi. Wraz z nią na Mount Everest (8848 m) weszli: Singfried Hupfauer i W. Klimek z RFN, R. Allenbach ze Szwajcarii oraz trzej Szerpowie, pokonując szlak pierwszych zdobywców przez tzw. Przełęcz Południową. Jest to pierwszy wyczyn w historii polskiego alpinizmu, przed Polką Everest osiągnęły tylko Japonka Junko Tabei i Chinka Phanthog obie w 1975 roku” – donosiła prasa.
Skala sukcesu była tak wielka, że kardynał Karol Wojtyła, wybrany tego samego dnia na papieża, powiedział potem:
„Dobry Bóg tak chciał, abyśmy tego samego dnia zaszli tak wysoko”.
Góry, które zmieniły życie
Urodziła się w Płungianach, małej miejscowości na Litwie, 4 lutego 1943 roku. Po wojnie jej rodzina trafiła do Polski. Najpierw do Łańcuta, a później do Wrocławia. Życie jej nie rozpieszczało. W 1948, gdy miała pięć lat, jej brat rozpalił ognisko na niewypale. Zginał w wyniku wybuchu i poniesionych ran. Ćwierć wieku później zamordowano jej ojca.
Sport był dla niej odskocznią. Pozwalał odnosić sukcesy. Bez reszty pochłonęła ją siatkówka. Grała na naprawdę wysokim poziomie, ale to Tatry zmieniły jej życie na zawsze. Na początku była tylko zwykła wędrówka. Jednak wysokości szybko przestały być wystarczające. Chciała się wspinać.
Tatry stały się jej pierwszym poligonem. Nauczyła się tam podstaw, przełamała strach przed przepaściami, poznała siłę wiatru. Przez wiele lat ćwiczyła, zdobywając umiejętności, które później pomogły jej mierzyć się z najwyższymi szczytami świata. W Tatrach także zyskała zaufanie bardziej doświadczonych wspinaczy, którzy widzieli w niej coś więcej niż zapał – dostrzegli talent i wyjątkową odporność psychiczną.
Wysokości rosły. W 1985 razem z Barbarą Kozłowską stanęły przed Broad Peakiem. Wanda wróciła. Basia nie. W 2003 roku w tygodniku „Przekrój” opisano, jak duży wpływ miały na nią tamte wydarzenia. I do czego doprowadziły:
„Trudów wspinaczki nie wytrzymała wtedy jej koleżanka Barbara Kozłowska. Jej śmierć tak długo prześladowała Rutkiewicz, że cztery lata później, wracając z samotnej wyprawy na Gasherbrum II, namówiła dwóch innych himalaistów, aby pomogli jej wydobyć ciało koleżanki ze szczeliny. Resztki rozkładających się zwłok zniosła sama na dół w plecaku”.
|Czytaj też: Tajemnica Everestu. Czy George Mallory i Andrew „Sandy” Irvine stanęli na szczycie?
Sukces i tragedia
Później wspinała się dalej. W 1986 stanęła na szczycie K2. Powrót pod drugą górę świata miał dla niej dwojaki wymiar. Przed czterema laty bezsilnie patrzyła, jak jej towarzyszki nie mogą jej sprostać. A śmierć Haliny Krüger-Syrokomskiej sparaliżowała dalszą akcję. Lato 1986 pod K2 zaczęło się dla Wandy szczęśliwie. Weszła na szczyt razem z francuskim małżeństwem Barrardów. Ale później znów wydarzyła się tragedia. Lilianna i Maurice nie wytrzymują, zostają na zboczach góry. Polka schodzi, wycieńczona. W reportażu „Góra śmierci” Jan Czypionka napisze:
„23 czerwca na szczycie staje pierwsza Polka – Wanda Rutkiewicz. Towarzyszą jej m.in. Maurice i Lilliane Barrard. Nazajutrz, podczas zejścia małżeństwo Barrard zostaje w tyle. Ostatni raz są widziani przez Wandę Rutkiewicz i pozostałych himalaistów na dość trudnym odcinku Żebra Abruzzi. Nie docierają do położonego niżej obozu. Polka wraz z towarzyszami czeka na nich cały dzień. Pogoda załamuje się i nie ma mowy’ żeby podejść w górę na poszukiwania.
Zawiadomieni o wypadku wychodzą z bazy Wojciech Wróż i Przemysław Piasecki z katowickiej wyprawy, kierowanej przez Janusza Majera. Fatalna pogoda nie pozwala na prowadzenie akcji ratowniczej. Nieobecność Barrardów może oznaczać tylko jedno…”.
Ciało Lilianny znajduje polska ekipa, która organizuje akcję ratunkową po wypadku Tadeusza Piotrowskiego.

Ten 1986 okaże się tragiczny, bo prócz pary Francuzów, z K2 nie wraca trzynastu wspinaczy. Trzech z nich to Polacy: Mirosława Miodowicz-Wolf, Wojciech Wróż i wspomniany Tadeusz Piotrowski.
I to też Wandy nie zatrzymało. Chciała zdobyć czternaście ośmiotysięczników, tak jak Jerzy Kukuczka. W 1987 zdobyli Sziszapangma. Dla Jurka był to ostatni szczyt w koronie. Ona wspinała się dalej.
Aż do maja 1992 roku.
Ostatnie wejście
Ten ostatni raz wspinała się z Meksykaninem Carlosem Carsolio na szczyt Kangczendzongi. Partner, który szedł ze złamaną nogą, widząc słabnącą Wandę, postanowił samotnie zaatakować szczyt. Zdobył go. Gdy wracał spotkał raz jeszcze. Okazało się, że ostatni. W rozmowie z Portalem Górskim, tak opisał tamte chwile:
„Poszedłem w górę i znalazłem jaskinię lodową, w której leżała Wanda. Odpoczywała. To było niepokojące, ponieważ w tak ekstremalnie zimną noc trzeba się ruszać, a nie leżeć. Zostałem z Wandą, dużo wtedy rozmawialiśmy. Nie powiedziałem jej jednak wprost, żeby nie kontynuowała wspinaczki. Nie miałem prawa tego robić, ponieważ szanowałem decyzję, którą sama podejmie. I to pomimo tego, że uważałem taki stan rzeczy za niebezpieczny. Nadal nie jestem pewien, czy nie popełniłem błędu. Po tej nocy się pożegnaliśmy. Dla mnie to było wyjątkowo ciężkie pożegnanie, ponieważ wiedziałem, że Wanda będzie w niebezpieczeństwie, niezależnie od decyzji, jaką podejmie. Wiedziałem też, że jeśli ja sam chcę przeżyć w tych ciężkich warunkach, to muszę rozpocząć zejście”.

Wandę Rutkiewicz uznano za zmarłą cztery lata później. Z decyzją tą nie zgadzała się jej matka. Twierdziła, że skoro nie odnaleziono jej ciała, to córka żyje. Więcej, pojawiły się nawet plotki, że kobieta podobna do niej żyje w tybetańskim klasztorze. Wieść tę przynieśli turyści odwiedzający Izbę Pamięci Jerzego Kukuczki.
Czytaj też: Cecylia Kukuczka. Moje randki z Jurkiem…
Wanda Rutkiewicz – niezależna i zdolna
Góry były dla Wandy Rutkiewicz całym życiem. Chodziła po nich dla sportu, ryzyka i pewnej formy twórczości, jak sama stwierdziła. Wbrew temu, co mówił choćby Jerzy Kukuczka, że „baby w górach rozpraszają”, to Rutkiewicz potrafiła pokonywać i mobilizować kolegów. Przekraczała kolejne granice i udowadniała, że kobieta też potrafi. Że może i się boi, ale potrafi obcować ze śmiercią. Ot, choćby w czasie wyprawy na K2. Szczyt zdobyła, a schodząc, po nagłym załamaniu pogody, straciła francuskich partnerów. Mówiła o tym tak:
„Była nas czwórka (…). Po wyjściu na szczyt, po biwaku na wysokości 8300 metrów rozpoczęliśmy zejście. Pierwszy rozpoczął Parmentiera. Potem ja. Sama. I sama byłam przez następne trzy dni. Z mną szli Barrardowie. Ja nie czułam, że ich zostawiam”.
Oprócz zdobywania szczytów, potrafiła też kierować wyprawami, bo miała gen lidera. Była niezależna. I pomysłowa. Po jednej z rozmów z Reinholdem Messnerem postanowiła bardziej się promować. Chcąc „żyć z gór” zatrudniła nawet austriacką menadżerkę, która organizowała jej m.in. spotkania i prelekcje w całej Europie.
Była przy tym bardzo świadoma, że wspinaczka wysokogórska wiąże się z wielkim ryzykiem. Że jest balansowaniem na krawędzi. Że tam wysoko obowiązuje nieco inny kodeks. W 1986 w książce „Na jednej linie” pisała:
„Bo tak naprawdę – w górach – nikt nikomu nie pomoże. Nie weźmie na plecy i nie zniesie na dół wyczerpanego kolegi. Może jedynie zmobilizować tego drugiego, by sięgnął do swoich re zerw, może stworzyć, być noże złudne poczucie bezpieczeństwa…”.
Prorocze słowa. Jakby opisujące jej ostatnie ziemskie momenty.
Czytaj też: Jerzy Kukuczka. Lothse: pierwsza i ostatnia.