Eddy Merckx to dla jednych geniusz, dla innych uosobienie bezlitosnej maszyny do wyrywania. Zanim stał się legendą, zanim okrzyknięto go „Kanibalem” rowerem jeździł do szkoły. Potem wszedł do peletonu, ale to tam, we Włoszech, zaczął się mit Eddy’ego Merckxa. I właśnie tam świat po raz pierwszy zobaczył, jak wygląda kolarz, który nie zna pojęcia litości.
W maju 1968 roku miał dwadzieścia dwa lata. Uchodził za kolarza wybitnego, ale nie pokazał jeszcze pełni talentu w którymś z Wielkich Tourów. Eddy Merckx przyjechał wówczas na Giro d’Italia w koszulce mistrza świata i świeżo po triumfie w Paryż-Roubaix. To były te pierwsze jaskółki, które miały przynieść magentową wiosnę. Fachowcy przewidywali, że we Włoszech może w końcu zgarnąć skalp w postaci triumfu w wieloetapowym ściganiu. Ale… w sporcie zawsze trzeba pozostawić miejsce na jakieś „ale”.
Tamto 51. Giro rozpoczęło się w Campione d’Italia. Był 20 maja 1968, premierowy etap liczył 5,7 km. Ostatni kończył się w Neapolu, 11 czerwca. Jechali ze startu wspólnego, miał długość 235 km. W 22-odcinkowym wyścigu wystartowało łącznie 130 kolarzy z 13 drużyn.
Merckxa chyba nie denerwowała łatka faworyta. Nie czekał. Nie chciał dać pola do dyskusji sceptykom. Już na drugim etapie, Campione d’Italia-Novara, pokazał, na co go stać. Wygrał po solowej akcji, czym zaskoczył Włochy i cały świat. I to przy pierwszej możliwej okazji. Mało kto rozumiał, że właśnie rozpoczyna się era „Kanibala”, kolarza nieustannie nienasyconego, głodnego zwycięstw.
12 czerwca 1968 oficjalnie zwyciężył w tamtym Giro d’Italia. Sam uważał, że to był jego właściwy początek.
|Czytaj też: „Jechał na śmierć w Tour de France naćpany”
Eddy Merckx, co nie miał litości
Eddy Merckx urodził się 17 czerwca 1945 roku w Meensel-Kiezegem, niewielkiej dzielnicy gminy Tielt-Winge w Brabancji Flamandzkiej. Jego ojciec prowadził sklepik z warzywami. Matka – ponoć kobieta bardzo surowa, lecz ciepła – przyglądała się sportowym poczynaniom swojego chłopca. A te były różnorodne. Bo mały Eddy garnął się do wielu dyscyplin. Jak każdy chłopak grał w piłkę, ale i tenis i boks nie były mu obce. Ba, wygrał nawet kilka turniejów pięściarskich! Kolarstwo jednak pokochał szczególnie.
Nie był kolarzem z wyboru, raczej z konieczności. Na rower wsiadał codziennie, by dostać się do szkoły. Po drodze, gdzieś tam w myślach, na kilka minut stawał się Stanem Ockersem, którego uważał za idola. W 1961 otrzymał pierwszą licencję kolarską i rozpoczął karierę w peletonie. W wieku 19 lat został mistrzem świata amatorów. Dwa lata później wygrał Mediolan–San Remo.
A potem było już tylko szybciej. Bardziej. Więcej.

W latach 1969–1974 nie miał sobie równych. Wygrał pięć razy Tour de France, pięć razy Giro d’Italia, raz Vuelta a España. Zwyciężył w 525 zawodowych wyścigach. Wygrywał wszystko: klasyki, czasówki, etapy górskie. W 1971 roku wygrał Tour de France, mimo że wcześniej doznał wstrząsu mózgu i solidnie się połamał. W 1972 pobił rekord świata w jeździe godzinnej – 49,431 km – na wysokości 2 300 m n.p.m. w Meksyku.
„Nie miał litości, nawet dla przyjaciół” – pisał o nim dziennikarz „L’Équipe”.
Wielu go nie lubiło. Nie z zazdrości. Mówiono, że niszczy ducha sportu, bo nie zna umiaru. Że ta jego ambicja zakrawa o szaleństwo. On odpowiadał:
„Jak możesz się zatrzymać, jeśli wiesz, że możesz pojechać szybciej?”.
|Czytaj też: Charly Gaul – kolarski rzeźnik z Luksemburga
Prezentów nie dawał
W życiu prywatnym był człowiekiem skrytym. Nie lubił wywiadów. Nie zachowywał się jak sportowa gwiazda. Może dlatego już po zakończeniu miał trudności ze znalezieniem miejsca w świecie bez roweru. Założył firmę produkującą ramy. W biznesie też odnosił sukcesy. W 1997 roku mówił:
„Mam zakład w Waregem. We współpracy z brytyjską firmą, która dostarcza tytanowe ramy, produkujemy rowery, jedne z lepszych świecie. Na naszym rowerze po tytuł mistrza świata jechał w 1993 roku Amerykanin Lance Armstrong”.
Przez lata próbował wrócić do peletonu jako trener, dyrektor sportowy, doradca. Był wiceprzewodniczącym Belgijskiego Komitetu Olimpijskiego. Długo nie potrafił zrozumieć współczesnego kolarstwa.
„Za moich czasów pedałowało się z serca. Dziś pedałuje się z laptopa” – powiedział w rozmowie z „Het Nieuwsblad” w 2016 roku.
Dziś o Eddym Merckxie mówi się z nabożnością. Dla kolarstwa jest jak o Pelé czy Maradona dla futbolu, Ali dla bosku albo Jordan dla koszykówki. Warto więc wiedzieć, gdzie faktycznie rodziła się ta legenda i że wiąże się ona z dwunastym dniem czerwca. W książce Daniela Friebe „Kanibal” możemy przeczytać:
„- Dlaczego chciałeś wygrywać?
– To nie kwestia tego, czy się chce wygrywać. Wygrywa najmocniejszy. Takie jest prawo sportu.
– Dlaczego byłeś najlepszy?
– Talent i praca.
– Kiedy stałeś się Merckxem?
– Chyba na Giro ’68 wszyscy zdali sobie sprawę z tego, że mam szansę wygrać następny Tour de France.
– Dlaczego byłeś tak bezlitosny?
– Prezenty daje się na Gwiazdkę albo urodziny nie na wyścigach”.