Czterysta metrów to dystans bardzo złożony. Trzeba biegać naprawdę szybko. A i wytrzymałość winna być żelazna. Jest też konkurencją szalenie ciekawą dla oka. Emocjonującą, bo o triumfie lub przegranej mogą zadecydować dziesiąte części sekundy. Pewnie dlatego rodzi wielu bohaterów. Tym polskim był Andrzej Badeński.
Tokio, 19 października 1964 roku. Stadion olimpijski.
Słońce nieśmiało przebijało się przez chmury, jakby wiedziało, że nie wolno mu zakłócić skupienia startujących. Gdy ci usłyszeli komendę „do startu”, na trybunach zapanowała cisza. Napięcie było równie mocne, co skurcz sprinterskiego mięśnia. Ale to nie stumetrowcy zabrali uwagę tysięcy. W bloku startowym, na torze numer dwa stanął młody człowiek z Warszawy. Nazywał się Andrzej Badeński. Twarz miał spokojną, niemal zamyśloną. Dopiero parę minut później przyznał dziennikarzom, jakie obrazy rysowały się wtedy w głowie:
„Przed biegiem zacząłem już wątpić, że mogę w nim odegrać jakąś poważniejszą rolę”.
|Czytaj też: Tadeusz Ślusarski – wybitny polski tyczkarz. Historia z Montrealu
Bez szans?
Faktycznie, nie był faworytem. Amerykanie przyjechali do Tokio, jak do siebie. Szybcy, silni i pewni swego. Każdy z nich miał już za sobą tysiące startów, medale, rekordy. Badeński miał dopiero 21 lat. Smukłą sylwetkę. Ciemne, zaczesane na bok włosy. Ponoć podobał się kobietom…
W Polsce nikt nie mówił o złocie. Pewnie, jakieś tam nadzieje budził. Tym bardziej, że wygrał przecież swój bieg eliminacyjny. Potem był pierwszy w ćwierćfinale. W półfinale metę szybciej minął tylko Michael Larrabee z USA, biegacz wybitny. Ale finał rządzi się swoimi prawami. Są tylko trzy medale. Obok stoją najlepsi z najlepszych. Czterystumetrowa śmietanka.

Starter dał sygnał. Andrzej Badeński wyrwał się z bloków.
Czterysta metrów to dystans zdradliwy. Nie daje drugiej szansy. Trzeba mądrze rozłożyć siły, ale też nie zwlekać. Trzeba znać siebie lepiej niż nawet najlepszy przyjaciel. A Badeński znał, przynajmniej finału. Bo prawdę mówiąc, akurat ten bieg go zaskoczył:
„Sądziłem, te nie mam większych szans w tak doborowej stawce. Biegu nie rozegrałem jednak najlepiej taktycznie. Gdybym przez pierwsze trzysta metrów biegł w tempie moich przeciwników, to nie wiadomo, czy nie zająłbym drugiego miejsca. Byłem zaskoczony, kiedy wbiegliśmy na prostą i przekonałem się, że to ja prowadzę. Na ostatnich metrach ostro atakował Anglik. Biegłem już dosłownie na ślepo, z zamkniętym i oczami” – przyznał po zawodach.
Czytaj też: #TegoDnia: Raz róże, raz kolce. 24 marca 2003 r. zmarł Zdzisław Krzyszkowiak
Talent czystej wody
Na ostatniej prostej szli ramię przy ramieniu. Dopiero kilka metrów przed metą Polak zaczynał oglądać plecy Michaela Larrabee’a i Wendella Mottley’a. I poczuł, że mocno naciska Brytyjczyk, Robbie Brightwell. Złoto i srebro uciekało. Musiał więc bronić tego brązu. Udało się! Na mecie zjawił się trzeci. Do tego z rekordem kraju – 45,6. Wygrał z Brightwellem o 0,1 s. O milimetry.
Gdy odbierał medal, nie unosił triumfalnie rąk. Nie płakał. Stał spokojnie. Przecież był jeszcze młody. Nic nie musiał, a jednak…
Ten olimpijski medal miał jeszcze jeden wydźwięk. Mówił o skali jego talentu. Na treningu warszawskiej Legii pojawił się ledwie cztery lata wcześniej. Mały, chudy, wychowany tylko przez matkę – ojciec zginął na ulicach stolicy w czasie Powstania. Początkowo widziano w nim sprintera, bo 200 metrów przebiegł w trampkach w 22,3 sekundy. Trener Gerard Mach, który to widział, zaproponował mu wspólną pracę. I tak trening za treningiem. Przyszedł rekord Polski, szóste miejsce w Europie. W sezonie olimpijskim potrafił już pokonywać niezłych zawodników…
Po igrzyskach lubił się zabawić. Był też bohaterem jednej z najsłynniejszych ucieczek w historii PRL. Gdyby żył, dziś kończyłby 82 lata…