Masahiko Harada znał smak porażki. I to takiej, którą ciężko zapomnieć. Ale też potrafił się podnieść się w wielkim stylu. Dziś obchodzi 57. urodziny…
20 lutego 1994 roku oczy całej Japonii skierowane były na odległe Lillehammer. Zaraz po otwarciu igrzysk olimpijskich w repertuarze znalazła się duża skocznia narciarska. Japończykom zabrakło szczęścia. Nie pierwszy raz na igrzyskach. W Calgary praktycznie się nie liczyli. W 1992 roku w Albertville zajęli czwarte miejsce w drużynie. Indywidualnie, na dużym obiekcie, blisko medalu był Masahiko Harada. Blisko i zarazem daleko. Też skończył czwarty.
I w Lillehammer stare demony powróciły.
56 punktów…
Takanobu Okabe na skoczni K-120 znów był pierwszym, który nie stanął na podium. Ale rozczarowanie było krótkotrwałe. Aż czterech Japończyków znalazło się w najlepszej piętnastce. Żaden inny naród nie miał tylu skoczków w tak wysokiej dyspozycji. W Kraju Kwitnącej Wiśni kibice byli niemal pewni, że dwa dni później w końcu karta się odwróci i ich chłopcy wywalczą złoty medal w konkursie drużynowym. Pierwszy w historii Japonii w tej konkurencji.
Niemcy mieli w reprezentacji legendarnych skoczków. Przecież Dieter Thoma i Jens Wiessflog, obok Nykenena, to najwięksi w tamtym okresie. Austriacy nie są gorsi – Kuttin, Horngacher i wielce utalentowany Andreas Goldberger. Norwegowie na czele z Espenem Bredesenem i Finowie młodym Janne Ahonenem. Wszyscy mieli swoje atuty. Każdy mógł walczyć o tytuł. Ale to Japończycy skakali najrówniej. Małe brzdące w Tokio, Sapporo i innych miastach znały nazwiska swoich reprezentantów na pamięć: Jinya Nishikata, Takanobu Okabe, Noriaki Kasai i najlepszy – Masahiko Harada.
Zawód
23 lutego 1994 roku w Japonii stanęły fabryki. Ludzie czekali na wielką chwilę triumfu.
Zaczęli dobrze. Ze skoku na skok zaznaczała się coraz większa przewaga przybyszów z Azji. W drugiej serii Nishikata i Okabe skaczą znacznie dalej niż Duffner i Jakle. Odrabia Thoma, ale i tak przed ostatnią grupą skoczków to Japończycy mają ogromną przewagę. Aż 56 punktów! Do końca rywalizacji z liczących się reprezentacji zostało tylko dwóch zawodników. Jens Weissflog i Masahiko Harada. Najlepsi w swoich ekipach. Dla kibiców to nie ważne. Już rozpoczęli świętowanie, już się zaczęło na całym Honsiu. Odrobić 56 punktów? I to mierząc się z Haradą, narciarskim weteranem, mistrzem świata? Niemożliwe!
A jednak…

Niemiec frunie daleko. Bardzo daleko. Rekordowe 135,5 metra stawia Masahiko w trudnej sytuacji. Przede wsystkim psychicznej. Faktycznie, nie musi skoczyć wiele, bo ledwie 105 metrów. Ale on wie, że na dole wydarzyło się coś niespodziewanego. Coś, co wywołało ekstazę publiczności. W głowie pojawia się niepewność. Myśli gdzieś uciekają.
Harada sunie po rozbiegu. Odbija się i… prędko ląduje. 97,5 metra. Po latach przyzna, że już wtedy zdał sobie sprawę, jak bardzo zawalił skok. Złapał się za kask. Kucnął i zaczął płakać. Nie pomogły słowa pocieszenia od towarzyszy z kadry. Harada załamał się.
Po igrzyskach w Lillehammer przeżył najgorsze tygodnie, jeśli nie miesiące w karierze. Bywały konkursy, w których zajmował odległe pozycje. Długo trawił tamtą, jakże osobistą porażkę.
Ale podniósł się.
Czytaj też: Stylista w locie i przy lądowaniu. Mądrości Kazuyoshiego Funakiego
Mistrz świata
Najpierw przyszły mistrzostwa świata w Trondheim. Na normalnej skoczni i w „drużynówce” Masahiko stawał na drugim stopniu podium. W indywidualnych zmaganiach na dużym obiekcie był bezkonkurencyjny. Prowadził po pierwszej serii pięknym i dalekim skokiem na 124 metr. W finale uzyskał najdłuższą odległość dnia – 128 m i choć wylądował bez telemarku, to utrzymał prowadzenie. Został mistrzem świata! Ale nawet po takim sukcesie wracał do 1994. Dziennikarzom mówił tak:
„Chciałem skoczyć jak najdalej, ale nie były to skoki na granicy ryzyka. Startuję już na skoczniach od dziesięciu lat, raz się jest na wozie, raz pod wozem. Zawaliłem kolegom złoty medal w konkursie drużynowym w Lillehammer. Człowiek popełnia błędy, ale potem je można zawsze naprawić. Przyjechałem do Trondheim, nie w roli faworyta, miałem różne kłopoty w tym osobiste (choroba dziecka), z treningu na trening skakałem jednak lepiej, wyjeżdżam z Norwegii z trzema medalami. To dla mnie najpiękniejszy prezent”.
|Czytaj też: Stanisław Marusarz – najważniejsze skoki w karierze „Dziadka”
Odkupienie
17 lutego 1998 roku w Nagano, u siebie, na japońskiej ziemi, znów był w drużynie olimpijskiej. Wcześniej sięgnął po brąz na dużej skoczni. Wtedy uśmiechnęło się do niego szczęście. Promyk nadziei. Czwartego Widhölzla pokonał o… 0,1 punktu. W prasowych relacjach donoszono, że po drugiej próbie, w której wylądował aż na 136 metrze… komputer „oszalał”. Długo i ręcznie mierzono ostateczną odległość.
W konkursie drużynowym demony powróciły. W pierwszej serii skoczył ledwie 79 metrów. Ale tamte zawody mocno kreowała pogoda. Padający śnieg i niestabilny wiatr sprawiały, że dłużyły się niemiłosiernie.
„Po moim pierwszym skoku znowu zacząłem myśleć o Lillehammer” – powiedział później Harada na konferencji prasowej, na której załamał się tylko raz. „Szczerze mówiąc, myślałem, że to samo może się powtórzyć” – dodał.
Na szczęście wśród rywali też zdarzały się próby mocno przeciętne. Ot, choćby ta Schmitta, który lądował na 98 metrze. W drugiej serii nastąpił przełom. Masahiko, niesiony dopingiem fantastycznych kibiców, pofrunął niczym ptak. Lądował na 137 metrze, wyrównując rekord obiektu. Wszyscy czekali jeszcze na ostatnią próbę Funakiego. Ten nie zawiódł.
„W drugim skoku postawiłem wszystko na jedną kartę, albo skoczę daleko, albo upadnę. Jestem szczęśliwy, że Japonia ma złoto, że mogłem dostarczyć tyle radości moim rodakom. Zdobyliśmy złoto, a ja nie posiadałem się ze szczęścia. Nie potrafiłem nawet wyrazić moich uczuć słowami i od razu się rozpłakałem” – mówił Harada na konferencji prasowej.
Japonia wygrała. On odkupił winy.
Masahiko Harada, który zdobył indywidualne tytuły mistrza świata w 1993 i 1997 roku, rozpoczął karierę olimpijską na Igrzyskach Olimpijskich w Albertville w 1992 roku. Następnie wziął udział w Igrzyskach Olimpijskich w Salt Lake City w 2002 roku i Igrzyskach Olimpijskich w Turynie w 2006 roku. Ale to tamta emocjonująca chwila w Hakubie, 17 lutego 1998 roku, pozostanie najszczęśliwszym i trwałym obrazem jego kariery sportowej.
Dziś Masahiko Harada, bohater opowieści, kończy 57 lat.
fot. screen YouTube.