John Stockton to legenda NBA, która nie potrzebowała blasku fleszy, by zapisać się w historii koszykówki. 29 maja 1997 roku jego rzut za trzy punkty zapewnił Utah Jazz awans do finałów NBA – ale to tylko fragment jego imponującego dorobku. Rekordzista w liczbie asyst i przechwytów, wierny Utah przez całą karierę, skromny lider, który nie szukał sławy, lecz dawał show na parkiecie. Jak wyglądało życie i kariera jednego z najbardziej niedocenianych geniuszy basketu?
29 maja 1997 roku. W szóstym meczu finału Konferencji Zachodniej Utah Jazz grają z Houston Rockets. W rywalizacji do czterech zwycięstw jest 3:2 dla „Jazzmanów”.
Na niecałe trzy sekundy przed końcem meczu, gdy na tablicy widnieje wynik 100:100, Bryon Russell podaje do Johna Stocktona. Rozgrywający stoi daleko od kosza, za linią trzech punktów. Łapie piłkę. Przymierza. W tym momencie podbiega do niego Charles Barkley, który unosząc ręce, próbuje zablokować rzut. Nieskutecznie.
Stockton trafia, dając swojej drużynie wygraną i awans do finałów NBA. Parę sekund później wykonuje pełen entuzjazmu skok. A potem świętuje, otoczony przez Karla Malone’a, Jeffa Hornaceka i resztę kolegów z zespołu. Utah Jazz pierwszy raz w historii zagrają o tytuł.
Tyle że waga tamtego rzutu mogłaby być niższa. Stockton był bohaterem dnia nie tylko z powodu tego trafienia. W czwartej kwarcie zdobył 15 punktów, w tym ostatnich 9 dla swego zespołu. Potrzebował na to 83 sekundy! Znakomicie zagrał też w obronie, bo pilnowany przez niego Matt Maloney skończył mecz z zerowym dorobkiem, pudłując sześciokrotnie. Utah, w głównej mierze dzięki niemu, odrobili trzynastopunktową stratę.
|Czytaj też: Mistrz dla mistrzów. Hakeem Olajuwon
Lojalny geniusz
John Stockton był ulepiony z innej gliny. Mało który rozgrywający tak mocno poświęcał się dla drużyny. Tamten popis z „Rakietami” był tylko dowodem na jego wszechstronność. Ten niewysoki (185 cm) zawodnik tak naprawdę żył z i dla podań. Niczym najlepszy dyrygent, dzielił piłkę pomiędzy partnerów, zaliczając w ciągu całej kariery aż 15806 podań otwierających. Do tego dołożył 3265 przechwytów. Stworzył zabójczy duet z Karlem Malonem, który w drugiej połowie lat 90. siał spustoszenie w NBA. To oni postawili się „Bykom” z Jordanem w składzie w finałach 1997 i 1998. Co prawda Jazz przegrali, ale zapisali się w pamięci milionów kibiców, współtworząc widowisko dziś legendarne.
Miał jeszcze Stockton jedną, coraz rzadziej w sporcie spotykaną, cechę. Był niespotykanie lojalny wobec klubu, który dał mu szansę. Do Utah Jazz trafił z draftu do w 1984 roku. A potem spędził tam dziewiętnaście lat. Wystąpił w 1504 spotkaniach, zdobył ponad dziewiętnaście tysięcy punktów. Dziesięć razy grał w Meczach Gwiazd. Był członkiem kultowego Dream Teamu. Gwiazdą pierwszej wielkości w czasach, kiedy rozpoczął się globalny boom na amerykańską koszykówkę.
I taki gracz nigdy nie rozważał propozycji z innych klubów, twierdząc, że w Salt Lake City pewnego dnia dano mu szansę i on chce się odwdzięczyć. Nawet w 1996 roku, kiedy był wolnym agentem, kuszony milionami dolarów, nie zmienił trykotu i środowiska. Przystał na warunki Utah. Ponoć jedną z motywacji do pozostania była rodzina, która w mieście czuła się wyjątkowo dobrze.
|Czytaj też: Koszykarski Dawid kontra Goliat
Kamienna twarz
Był też koszykarskim konserwatystą. Jednym z ostatnich graczy, który nosił bardzo krótkie spodenki – taki jego znak rozpoznawczy. Ale i tych miał więcej. Uchodził za skrytego i małomównego człowieka, będącego w cieniu gwiazd, choć sam przecież nią był. Niektórzy pisali, że się nie uśmiechał. Że miał tę kamienną twarz, która nie zwykła wyrażać emocji. Ale gdy obejrzy się powtórkę decydującego o awansie rzutu za trzy punkty w meczu z Rockets, widać u niego olbrzymią radość…
Nie można powiedzieć, że nie wykorzystał szansy, którą otrzymał. Co prawda nigdy nie został mistrzem NBA, ale jego nazwisko wryło się w historyczne tabele i tkwi tam do dziś. Sportowo był więc gigantem. Komercyjnie, no cóż… może nie miał takich aspiracji. Za to mógł spokojnie przejść ulicą. Tak, jak w Barcelonie w roku 1992.
„Nikt mnie nie zauważa”
Pojawienie się graczy Dream Teamu na igrzyskach olimpijskich w 1992, wywołało ekstazę. Wsiadający do autobusu – czy to przed treningiem, czy przed meczem – Michael Jordan, Magic Johnson, Larry Brid, Karl Malone, Scottie Pippen czy Charles Barkley częstowani byli burzą braw i okrzyków. Wszystkie były oznaką uwielbienia. Ci kibice, którzy mieli więcej szczęścia i odwagi, podchodzili bliżej. Zdarzało się, że mogli wówczas zrobić pamiątkowe zdjęcie albo otrzymać autograf.
Później sportowcy jechali do hali. Wzdłuż drogi znów ustawiał się tłum. Machano flagami, plakatami z podobiznami graczy. W podróżach zespołowi towarzyszyły policyjne eskorty. Czasami śmigłowiec. Sytuację tę porównywano do wizyty któregoś z ważnych globalnie polityków, albo topowych zespołów muzycznych. I w tej sportowej, przyjemnej histerii, stało się coś niezwykłego. Pewnego razu autobus utknął w korku. Czas mijał, pojazd podjeżdżał metr, dwa i… znów się zatrzymywał. W pewnym momencie Stockton wstał z miejsca i krzyknął:
– Dobra, idziemy!
Liczył, że zniecierpliwieni koledzy zerwą się z miejsc i pójdą pieszo, ale mocno się zdziwił. Każdy wiedział, że po przejściu kilkunastu metrów grupę otoczyłby tłum fanów. Więc po co tak ryzykować? Każdy… tylko nie John, który poprosił kierowcę, by ten otworzył drzwi. Mężczyzna zgodził się, a Stockton zabrał ze sobą kamerę i ruszył w kierunku zatłoczonej ulicy, gdzie czekała na niego żona i dzieci.
– Jesteśmy na głównym deptaku w Barcelonie. Mam 185 centymetrów, jestem prawie tego samego wzrostu, co pozostali ludzie na tej ulicy. Idziemy z moją rodziną. Mam w ręku kamerę i filmuję. Nikt mnie nie zauważa – mówił koszykarz.

Widać, że eksperyment sprawił mu sporo radości. W pewnym momencie John zapytał nawet żonę, czy nie zdjąć okularów przeciwsłonecznych. Może to przez nie był rozpoznawany? Zrobił to. Nadal był jednym z wielu. W końcu zdecydował się zaczepić faceta przebranego za Wuja Sama.
– Jesteś Amerykaninem? – zapytał.
– Tak, z Massachusetts – odpowiada mężczyzna.
– To pewnie oglądasz „Drużynę Marzeń”?
– Jasne, są bardzo dobrzy – rzucił krótko facet i… odszedł.
Stockton uśmiechnął się i ruszył dalej. Dla tego tłumu był anonimem. Nie wzbudzał zainteresowania. W końcu spotkał kobietę ubraną w t-shirt z podobiznami reprezentantów USA. Była Amerykanką. Również śledziła poczynania drużyny. Pokazywała i opowiadała o kolejnych graczach z koszulki. Twierdziła nawet, że spotkała wczoraj Barkley’a.
– Serio! Jest świetnym koszykarzem. Tylko jego spotkałaś? Żadnego innego? – pytał John, jednocześnie filmując całą sytuację.
– Tylko jego.
W tym momencie starszy syn koszykarza pokazuje na koszulce podobiznę ojca.
– To mój tata!
Kobieta stanęła jak wryta. Po krótkiej rozmowie rodzina Stocktonów kontynuowała spacer. Rzecz jasna nikt jej nie zaczepiał.
Teraz wyobraźcie sobie taką samą sytuację, ale z Michaelem Jordanem, albo Larrym Birdem w roli głównej. Karl Malone, widząc swobodę z jaką John przechadzał się po Barcelonie, mówił:
– Nadal siedzę w tym autobusie, obserwuję go i myślę sobie, że dałbym wiele, żeby móc sobie przejść, tak jak on.
John Stockton kończy dziś 63 lata. Wielki to był gracz. I jak tak przeanalizuje się jego historię, to i człowiekiem był/jest nietuzinkowym.