Skoki narciarskie w Salt Lake City w 2002 roku przyniosły lawinę emocji. Pierwszy konkurs w Park City, na skoczni normalnej, dał Polsce pierwszy od trzydziestu lat medal olimpijski zdobyty zimą…
Zawody olimpijskie pokiereszowane! Karty rozdawał wiatr, który w Salt Lake City wiał z siłą sześciu metrów na sekundę. Organizatorzy zdecydowali, że kwalifikacje odbędą się przed konkursem głównym. Polskie ulice opustoszały. Na początku XXI wieku częste było to zjawisko, bo skakał Adam Małysz, narodowy idol. Ale tym razem stawką nie były punkty Pucharu Świata. Teraz naród czekał na olimpijski medal, pierwszy od trzydziestu lat i pamiętnego skoku Wojciecha Fortuny. Najlepiej złoty…
Skoki narciarskie Salt Lake City 2002: „Wyrwa po Kasaim”
Początkowo na normalnej skoczni brylował Sven Hannawald. W sesjach treningowych nie miał sobie równych, wygrywając trzykrotnie. Małysz podczas treningów prezentował dobrą formę. Skakał 94, 93 i 97,5 metra. Wyniki te we wszystkich seriach dawały mu drugie miejsce. Pech chciał, że za każdym razem do Niemca brakowało mu… jednego metra. Na treningach dobrze skakali też Finowie: Matti Matti Hautamäki i Janne Ahonen, Austriak Andreas Widhoelzl i inny niemiecki zawodnik – Martin Schmitt. Próżno wśród dominatorów szukać innych Polaków, czy okularnika ze Szwajcarii, który miał zadziwić świat.
Późnym popołudniem, w niedzielę 10 lutego 2002 roku, ponad dwanaście milionów Polaków (niektóre dane mówią nawet o dwudziestu milionach!), siedząc przed telewizorami, śledziło olimpijskie zmagania na Utah Olympic Park K-90. Pogoda była piękna. Słońce otuliło arenę zmagań. Na trybunach zasiadło prawie 20 tysięcy widzów. Wśród nich – Aleksander Kwaśniewski, Lech Wałęsa czy Wojciech Fortuna. Bukmacherzy typowali wygraną Hannawalda, który zdążył jeszcze triumfować w kwalifikacjach. Małyszowi też dawano szanse, choć mniejsze niż Niemcowi. A Simon Ammann? Ten w ogóle nie należał do faworytów, choć zajął drugie miejsce w kwalifikacjach. Była to pierwsza jaskółka przed szwajcarską wiosną w Utah.

Przed igrzyskami olimpijskimi Ammann miał groźny wypadek w Willingen. Spadł na bulę i porozbijał się niemiłosiernie. Uszkodził sobie kręgi szyjne, miał wstrząs mózgu, a jego występ w Salt Lake City stanął pod znakiem zapytania. Szybko jednak się regenerował, a tydzień po opuszczeniu szpitalnej sali wznowić treningi. Ależ ten upór się opłacił!
W pierwszej serii konkursowej Simon skoczył bardzo daleko – 98 metra. Długo prowadził. Przypuszczano, że dopiero ktoś z dwójki Hannawald-Małysz zabierze mu pierwsze miejsce. Tak jednak się nie stało! Niemiec skoczył 97 metrów. Polak – 98,5, ale otrzymał niższe noty za styl. Wszystkiemu winne było lądowanie, po którym Adam ratował się przed upadkiem. Do dziś polscy kibice znają przyczyny tamtej katastrofy. Była nią „wyrwa po Kasaim”, która pojawiła się po upadku Japończyka. Organizatorzy jej nie wyrównali, a w najważniejszym momencie Małysz wpadł w jej sidła. Obniżone noty sprawiły, że mimo najdalszego skoku premierowej odsłony, Polak był trzeci. Ale różnice w czołówce były niewielkie.
Zaskoczenie na miarę fortuny
Po rozbiegu sunęli kolejni zawodnicy. Im bliżej czołowej dziesiątki, tym większe tętno polskiego kibica. O wszystkim miał zadecydować drugi skok. Skaczący przez Małyszem Janne Ahonen podniósł poprzeczkę bardzo wysoko – 98 metrów i nota 261,5 punktu. Napięcie sięgało zenitu. „Jak skoczy Adaś?” – pytanie to przeleciało przez myśl niejednego kibica nad Wisłą. Próba Fina sprawiła, że Polak jednocześnie musiał i bronić, i atakować.
Ale Małysz poradził sobie z presją. Ba, sam nałożył ją na Niemca i Szwajcara. Bo jego 98 metrów, skoczone w bardzo dobrym stylu, wysunęło go na czoło tabeli. W tym momencie było wiadomo, że Polska ma medal zimowych igrzysk! Pierwszy od trzydziestu lat, a piąty w historii. Pozostawało tylko pytanie: jakiego koloru?
Nogi i głowy Hannawalda i Ammanna były w tamto niedzielne popołudnie silne i odporne. Sven skoczył 99 metrów. Simon – 98,5, wygrywając cały konkurs. Później „Harry Potter” ze Szwajcarii cieszył się niemiłosiernie. Biegał po zeskoku, tonął w objęciach kolegów z kadry. Gdyby ktoś dał mu miotłę, to pewnie z radości odleciałby na niej. Ależ to była historia! Porównywano ją do tej z udziałem Wojciecha Fortuny. Tyle że dalsze lata pokazały, że Ammann zadomowił się w światowej czołówce, a tamto zwycięstwo było jednym z wielu…

Adam Małysz też miał powody do świętowania. Brązowy medal olimpijski był nie lada sukcesem. A jeśli cofnąć się o cztery lata, do Nagano, to wartość i znaczenie tego krążka urastało do rozmiarów wręcz niebotycznych. W 1998 roku, po japońskich igrzyskach, Adam myślał przecież o zakończeniu kariery sportowej. Skoki narciarskie w Salt Lake City zrodziły piękne historie…
„Dzisiaj warunki były bardzo dobre, równe dla wszystkich. Dużo zależało od szybkości na rozbiegu, a ja muszę jeszcze nad tym popracować. Skakałem w kombinezonie, który miałem w Zakopanem, bo ten który dostałem na olimpiadę trochę mi nie odpowiadał. Czuję się bardzo dobrze. Myślę, że ten konkurs był czymś wspaniałym. W pierwszym skoku mogłem upaść, bo lewa narta wpadła mi w dziurę zrobioną przez jednego z poprzednich zawodników. Udało mi się jednak uratować, ale dostałem niskie noty. W sumie poszło po naszej myśli. Chcieliśmy zdobyć medal, no i on jest. Chcę dedykować go wszystkim kibicom, wszystkim Polakom i całej rodzinie. Tutaj była wspaniała publiczność, która bardzo mi pomogła. Ten medal na pewno w jakiś sposób uczcimy, ale dopiero po olimpiadzie. Jestem trochę zaskoczony zwycięstwem Ammanna, ale Szwajcar skakał dziś naprawdę bardzo dobrze” – mówił już po konkursie Małysz.
|Czytaj też: Narodziny legendy. „On jest nie z tej ziemi”…
Na piechotę do wioski!
Zarówno w polskiej, jak i w szwajcarskiej historii ten 10 lutego 2002 roku jest ważną datą. Już po konkursie do polskiej ekipy nadchodziły gratulacyjne depesze. Jedną z nich wystosował Aleksander Kwaśniewski:
„Szanowny Panie Adamie! Serdecznie gratuluję brązowego medalu olimpijskiego na Igrzyskach w Salt Lake City. To wielki sukces Pana i osób współpracujących, z trenerem Apoloniuszem Tajnerem na czele. Wykazał Pan sportowe mistrzostwo, wolę walki i umiejętność koncentracji. Dziękuję za wszystko, co razem mogliśmy, dzięki Panu, przeżyć. Kolejny konkurs przed Panem. Medale czekają. Życzę zdrowia, siły i szczęścia” – pisał ówczesny prezydent.
Co ciekawe, według Sylvaina Freiholza, Szwajcarzy jeszcze przed konkursami olimpijskimi ustalili z trenerami, że jeśli któryś z nich zdobędzie medal, to wszyscy wrócą na piechotę z Park City do wioski olimpijskiej. Trasa liczyła pięćdziesiąt kilometrów. Czy wywiązali się z umowy? Ponoć po rywalizacji drużynowej wszyscy razem… pobiegli!