Tomasz Listkiewicz przyznaje, że czuje się sędzią spełnionym. Ale i tak znajduje kolejne cele. Sędziowska pasja i ambicja jeszcze w nim nie zgasły. Tematów poruszyliśmy wiele: od tych życiowych, związanych z ojcem i wagą nazwiska do sędziowskich oraz piłkarskich – finałów wielkich turniejów, reform i… błędów, które popełnia przecież każdy.
Tomasz Sowa: – Lubi pan muzykę?
Tomasz Listkiewicz, polski sędzia międzynarodowy: – Tak, nawet bardzo.
– Pytam, bo często udostępnia pan w swoich social mediach piosenki. Często mają brzmienie rockowe…
– Muzyka jest dla mnie doskonałą odskocznią. Sposobem na zajęcie głowy po nieudanym meczu. Zresztą, po udanym też. Pomaga mi się zrelaksować. Daje upust emocjom, a to przecież ważne w moim zawodzie.
– Skąd ta miłość do dźwięku?
– Z domu rodzinnego, gdzie zawsze stało włączone radio, piosenki i słowo nosiły się po pomieszczeniach. I tak mi zostało. Dzisiaj do radia doszły podcasty. Słucham ich w trakcie treningów, albo w czasie prac domowych. Niektóre naprawdę łagodzą obyczaje.
– Co złapało za serce wcześniej: muzyka czy sport?
– Chyba jednak sport. Piłkę kopałem jako młody chłopak. Niemal codziennie. Pamiętam szkolne mecze, gdy klasa grała na klasę. Ranga tych spotkań była przeogromna! Rozkładaliśmy tornistry, robiliśmy wyjściowe składy i potem była walka. Po wszystkim jeszcze tydzień rozprawialiśmy nad przebiegiem tych gier. Z muzyką zaprzyjaźniłem się trochę później, w szóstej lub siódmej klasie. Ale traktowałem ją z równie wielkim zacięciem.
– Z futbolem, tym w zawodniczym wydaniu, nie wyszło?
– Próbowałem, ale… faktycznie nie wyszło. Na treningi chodziłem chyba pół roku, mając dziesięć, może jedenaście lat. Równocześnie interesowałem się koszykówką. Wszystko za sprawą taty, który jest wielkim fanem tej dyscypliny i to on zabierał mnie na mecze. Później poszedłem na pierwsze treningi. Nawet nieźle mi to kozłowanie szło, ale w pewnym momencie zabrakło wzrostu. Zrozumiałem, że profesjonalnym graczem nie zostanę. Nie zmienia to faktu, że pasja pozostała. Do kosza lubię porzucać do dzisiaj. A i mecze sędziowałem!
– Pierwsze słyszę…
– Zainspirował mnie Wiesław Zych, w latach 80. i 90. bardzo znany arbiter, który sędziował m.in. mecze w trakcie igrzysk w Seulu, a w Barcelonie i Atlancie – finały olimpijskie. Poznałem go przypadkowo w Cetniewie, w trakcie wakacji. Pamiętam, że sędziował tam jakiś turniej. Podszedłem do jego stolika, a on, zaciekawiony młodym adeptem sztuki arbitrażu, podał mi pusty protokół meczowy i pozwolił wypełnić. Byłem zachwycony! Po tygodniu okazało się, że pan Zych jest znajomym mojego taty, który notabene też był sędzią koszykarskim, i przypomniał sobie całą sytuację. Później, kiedy już spełniałem kryteria wiekowe, biegałem jako rozjemca po koszykarskich parkietach. Ale niedługo. Niejasne przepisy i wiek licealny, który ma swoje prawa, sprawiły, że zrezygnowałem.
– Wtedy nazwisko Listkiewicz otwarło drzwi po raz pierwszy?
– Nie wiem. Wiem za to, że w kilku przypadkach się przydało. Zawsze o tym otwarcie mówiłem, że bez ojca i jego osiągnięć miałbym dużo ciężej.
– Z drugiej strony pięknie spina się ta wasza historia.
– Chodzimy w tych samych butach!
– Finały mistrzostw świata, sędziowanie koszykarzom. Brakuje jeszcze, żeby Tomasz Listkiewicz stanął na czele PZPN.
– Czy ja wiem…(śmiech). O, mam! Tata grał w piłkę ręczną, a ja nie. Czyli jakieś różnice znaleźć można.
– Niemniej na piłkarskich mistrzostwach historia zatoczyła koło. Pisali o tym nawet w Hiszpanii…
– Michał Listkiewicz, jako asystent, sędziował mecz otwarcia i finał na World Cup 1990. Tomasz Listkiewicz – mecz otwarcia, jako sędzia VAR i finał na linii. Faktycznie, opowieść na medal. Cieszę się, że byłem jej częścią.
– Ten finał z 1990, pamięta go pan?
– I to bardzo dobrze! Mój pierwszy, w pełni świadomy mundial, to ten z Meksyku z 1986, ale ten włoski pamiętam już doskonale. Było to dla mnie wielkie wydarzenie – tata biegał z chorągiewką na turnieju, a ja dumnie siedziałem przed telewizorem. Dziś już nie pamiętam, jak sędziował, bo jeszcze nie interesowałem się tą profesją. Ale przypominam sobie pewną sytuację, która mogła tacie pomóc.
– Jaką?
– We Włoszech ktoś życzliwy złożył na niego donos. Opisywał w nim, że Michał Listkiewicz z Polski jest dziennikarzem i niby pisze artykuły do gazet, co w przypadku arbitrów było zabronione. Przez to w dwóch pierwszych kolejkach nie obsadzono go jako arbitra głównego. Sprawę trzeba było wyjaśnić, a w tym samym czasie w fazie grupowej padło kilka goli, które były konsekwencją dużych błędów sędziów bocznych. Prawdziwe „babole”! Kiedy już tatę oczyszczono z zarzutów, postanowiono dać mu chorągiewkę w kolejnej fazie. Sprawdzić, czy i on zaliczy wpadki. Nic z tych rzeczy! Spisał się bardzo dobrze, a decydenci uznali, że może sędziować mecz o tytuł. Bo był pewny i czuł mecze. Kto wie, jakby potoczyły się jego losy, gdyby jednak gwizdał w którymś z meczów grupowych…

fot. Roger Gorączniak/CC BY 3.0
– W 1990 roku, przed telewizorem, syn postanowił pójść w ślady ojca?
– Właśnie nie. Długo wzbraniałem się, żeby biegać z gwizdkiem po murawie. Byłem dumny z taty, to oczywiste, ale nie chciałem iść tą samą drogą. Może to była jakaś forma buntu? Dopiero na studiach zapisałem się na kurs. Trochę z nudów, trochę z chęci poruszania się, bo studenckie życie w moim przypadku przekładało się na nadmiar kilogramów. Za obsługę dwóch lub trzech meczów w trakcie weekendu zawsze wpadło też kilka groszy do kieszeni. Zakładałem wtedy, że to tylko chwilowa „zajawka”. Jakiś czas później, po meczu ligi okręgowej, udzieliłem wywiadu do lokalnej gazety. Dziennikarz przepytywał mnie, chyba bardziej ze względu na nazwisko, niż boiskowe decyzje. Zapytał, jakie są moje marzenia związane z sędziowaniem. Odpowiedziałem, że chciałbym posędziować finał mistrzostw świata, bo to chyba największy cel, jaki może postawić sobie arbiter. Wtedy brzmiało to groteskowo, dziś wygląda jak proroctwo.
– Znów to nazwisko…
– Tak i znów powiem, że na początkowym etapie bardzo mi pomogło. Sędziowie na Mazowszu znali ojca, przez co szybciej dostałem szansę, choćby w czwartej lidze. Mówili mu: weźmiemy „Młodego”, niech spróbuje. Może i wybaczyli jakieś większe błędy? Ale wie pan, ta sytuacja ma też drugie dno. Kiedy jeździłem już na mecze w wyższych ligach, to przyglądano mi się dużo uważniej. Była presja, na pewno gadano za plecami, że „młody Listek” jeździ, bo tata pomaga. A i media zarzuciły swoje sieci. Pamiętam, jak tata był prezesem PZPN-u i nastały trudniejsze czasy afery korupcyjnej, to kroczyli za mną fotoreporterzy z bulwarówek, żeby zrobić kilka zdjęć. Najlepiej niezręcznych. A ja wtedy biegałem po boiskach okręgówki! Czułem to – niekoniecznie zdrowe – zainteresowanie. Musiałem starać się podwójnie, by udowodnić swoją wartość. Ale byłem i jestem ambitny. To pomogło.
– Paradoksalnie, przynajmniej do pewnego momentu, faktycznie mógł pan, że tak powiem, „jechać na nazwisku”. Ale już na absolutnie najwyższym światowym poziomie trzeba było utrzymać się samemu. Ilu znanych ojców-piłkarzy otwierało wrota wielkich klubów swoim synom, a ci nie przechodzili weryfikacji. Ot, choćby Cruijff…
– To wszystko prawda. Do sędziowania można przygotować się fizycznie. Można mieć przepisy w jednym palcu. Można mieć znajomości, ale tempo gry, obecność kamer, presja szybko weryfikują. Każdego…
– W niższych ligach dochodził jeszcze bezpośredni kontakt z kibicem!
– Generalnie, „Serie A” czy „Serie B” – jak się potocznie w naszym środowisku mówiło – to dla arbitrów była i jest szkoła życia. Oddziaływanie na zawodnika jest tam mniejsze. Bo jakie konsekwencje ma gracz, który w meczu B klasy otrzyma czerwoną kartkę? Co ma do stracenia? Niewiele. Nie zagra w kolejnym lub kolejnych spotkaniach i wróci. W profesjonalnej piłce kary są już większe, więc i piłkarza nieco łatwiej utemperować.
Czytaj też: Jak i dlaczego Ken Aston wymyślił żóte i czerwone kartki
– Mam wrażenie, że sytuacja w niższych klasach rozgrywkowych uległa poprawie.
– Cieszę się, że pan tak myśli. Pozytywny to głos, choć nie znamy dziś do końca skali patologicznych zjawisk w niższych ligach. Niestety, ciągle zdarzają się przykre incydenty, w których to sędzia jest stroną pokrzywdzoną. Sam miałem kiedyś taką sytuację, że musiałem ratować się ucieczką. Kibice przegranej drużyny wbiegli na murawę i widziałem, że nie są do mnie pozytywnie nastawieni. Dziś, kiedy o tym mówię, uśmiecham się. Ale wtedy wiałem ile sił w nogach! Innym razem po meczu podszedłem z kolegami po fachu do samochodu, a tam… przebita opona. Prezes klubu wezwał nawet policję. Skończyło się na wymianie uszkodzonego koła. Bywały też sytuacje zabawne. Przykładowo przebierałem się w jednym barakowozie wspólnie z zawodnikami drużyn, które rozgrywały mecz derbowy. Pan wie, jaki klimat panuje przed, w trakcie i po takich spotkaniach? Oni już tydzień wcześniej, w lokalnej dyskotece, dogryzali sobie. W ruch szły pięści i kopniaki, a kilka dni później siedzieli razem, w jednej szatni… Ech, co się tam człowiek nasłuchał, to jego!
– Faktycznie, szkoła życia…
– Nauczyła mnie wiele. Dzięki niej przestałem brać różnej maści uwagi – kierowane z trybun, ławek rezerwowych czy ust piłkarzy – do siebie. Proszę mi uwierzyć, określenia te, słuchane co tydzień, odpychają niejednego młodego arbitra od sędziowania. Z drugiej strony tam, na boiskach klasy B, nabrałem umiejętności skupienia tylko i wyłącznie na swoich obowiązkach. Potrafiłem pierwszy raz odizolować się od wydarzeń wokół murawy. Postawić mur.
– Młodzi sędziowie… Dziś rzeczywiście jest ich co raz mniej?
– Po naszym sukcesie, udziale w finale mundialu, liczba kursantów wzrosła. Ale później, po roku lub dwóch z setki uczestników czynnie sędziuje – powiedzmy – dziesięciu. Mamy w środowisku sędziowskim problem z retencją narybku. A niechęć wobec sędziów jest jednym z czynników odpychających.
– A inne? Bieganie w żółtej koszulce z gwizdkiem albo chorągiewką finansowym el dorado nie jest.
– Zanim o pieniądzach, to proszę zauważyć, że aktualnie polska młodzież do sportu się nie pali. O ile w wieku dziecięcym, kiedy jeszcze rodzice mają jakiś wpływ, wygląda to przyzwoicie, o tyle później, w okresie dojrzewania i dalej… jest źle. Mieszkają u nas najszybciej tyjący młodzi ludzie w Europie. A sędziowanie wiąże się przecież z treningiem, choćby biegowym.
– Gdyby ktoś im zapłacił godnie, to pewnie by biegali za dwóch…
– Mamy złe nawyki, ogólnie, jako społeczeństwo, i nie mówię tego ja, tylko fachowcy zajmujący się zdrowiem publicznym. Jeśli ten trend się nie zmieni to nic dobrego nas nie czeka. Ale, wracając do finansowania, pieniądze to nie wszystko. Arbiter, który będzie jeździł na mecze tylko dla kasy, długo nie wytrzyma. To zajęcie, do którego potrzebna jest pasja, bez niej daleko się nie zajdzie. Ci, którzy pozostają przy sędziowaniu, na początku bardzo często dokładają do interesu. Trzeba przecież kupić koszulki w różnych kolorach, z krótkim i długim rękawem, buty i inny sprzęt. Trzeba dojechać na miejsce, nierzadko sporo kilometrów. Opłacić licencję. Do tego dochodzi czas, który w sumie poświęca się na choćby jeden mecz. Bo rola boiskowego rozjemcy nie kończy się chwilę po ostatnim gwizdku. Protokoły, wprowadzenie danych do systemu, to wszystko robi sędzia. Bez pasji, tylko z chęci dorobienia paru groszy, nie ma szans, by przetrwać.
– Tomasz Listkiewicz przetrwał…
– I w 2007 roku zaczął jeździć na mecze Ekstraklasy.
– Rzecz jasna, w roli asystenta!
– Musiałem wybrać swoją ścieżkę. Ale do dzisiaj, raz na jakiś czas, jeżdżę na niższe ligi jako główny arbiter. Wszystko po to, by złapać inną perspektywę.
– I zrozumieć kolegę ze środka boiska?
– Tak! Takie zabiegi rozszerzają horyzonty. Uczą. Pomagają wejść w buty głównego sędziego, zobaczyć wydarzenia z placu gry jego oczami. I potem, z bagażem takiej wiedzy, lepiej funkcjonować na linii. Odwrotne zabiegi też są normalnością. Wszystkie mają służyć rozwojowi.

– Patrząc z perspektywy czasu, był pan pojętnym uczniem…
– Może i pilnym, pojętnym ale i… ze znajomościami (śmiech)!
– Marcin Borski, to znajomy i pana i taty.
– Prawda, jeździł z Listkiewiczami na mecze. U starszego był sędzią technicznym. Młodszego wprowadzał na szczebel międzynarodowy. Nigdy go o to nie pytałem, może przez to, że było mi zwyczajnie głupio, ale wydaje mi się, że chciał się trochę ojcu odwdzięczyć. Zabierał mnie na mecze eliminacji Ligi Mistrzów i młodzieżowe rozgrywki w Europie. Ale, gdybym tam dał ciała, to pewnie więcej bym nie pojechał, więc musiałem się też sprawdzić sportowo. Skorzystałem też na wymianie pokoleniowej. Około 2010 roku w Polsce było wielu doświadczonych i świetnych asystentów, ale szła też nasza, młoda fala, a brakowało tego „środka”. To też zapewne było przyczyną, dla której szybko dostaliśmy szanse na Starym Kontynencie.
– To był czas, gdy los połączył pana z Szymonem Marciniakiem.
– Szymon od początku uchodził za wielki talent i to w wymiarze europejskim. Świetnie wypadł na kursie CORE. Mnie to nie dziwi, bo bardzo dobrze grał w piłkę, wspinając się na całkiem solidny poziom zawodniczy. Stąd to jego „czucie” spotkań i zawodników. Do tego fizycznie był i jest „maszyną”. Dlatego od razu na kursach dla perspektywicznych sędziów został dostrzeżony i szybko otrzymał szansę. Wtedy też Szymon szukał równie młodych asystentów do swojego zespołu. A, że był to okres, w którym zespoły sędziowskie były stałe, to musiał znaleźć kogoś wolnego na rynku. Wielu doskonałych i doświadczonych asystentów było zajętych, jak chociażby Radosław Siejka, który był już w ekipie Huberta Siejewicza. Trafiło więc na mnie. Pojechaliśmy razem na kilka meczów ekstraklasy i… „zaiskrzyło”. Był rok 2011, gdy zostaliśmy sędziami międzynarodowymi.
– Wysoko się wspięliście. Na Mount Everest sędziowania, bo chyba na takie miano zasługuje finał mundialu w 2022 roku.
– Wyżej się nie da…
– W Katarze było kilka wybitnych zespołów, a jednak to Polacy dostali decydujące spotkanie. Co zdecydowało?
– Najprościej mówiąc: liczyła się turniejowa forma i doświadczenie. Czasami decyduje też geopolityka. Gdy gra drużyna z Europy i Ameryki Południowej, to najczęściej nie obsadza się takiego spotkania ludźmi z tych kontynentów. Ale od każdej reguły są wyjątki. I z nami w Katarze tak właśnie było. Pod uwagę brana jest też historia meczów konkretnych drużyn z danym sędzią. Szymon miał dobrą opinię, a zawodnicy go znali i szanowali. Wiedzieli, że w tamtym momencie był jednym z najlepszych, o ile nie najlepszym sędzią na świecie, więc ufali mu. Bardzo dobrze jako zespół wypadliśmy też we wcześniejszych mundialowych spotkaniach. Oceniono nas wysoko.
– W jednym z wywiadów mówił pan, że uwierzyliście w finał po tym, jak Daniele Orsato otrzymał mecz półfinałowy Argentyna-Chorwacja.
– Rzeczywiście, logika wskazywała, że skoro nie Daniele, to chyba my. Chociaż w trakcie ogłaszania decyzji i tak siedzieliśmy jak na szpilkach.
pic.twitter.com/UlkHDhhYu6— Tomasz Listkiewicz (@TListkiewicz) December 20, 2022– Kamień spadł z serca?
– Z hukiem! Satysfakcję miałem ogromną.
– Decyzja decyzją, ale jak przygotować się do meczu o takim ciężarze gatunkowym. Nie uwierzę, że gdzieś z tyłu głowy nie miał pan myśli, że to przecież finał mistrzostw.
– A ja nie będę kłamał, że takie myśli się nie pojawiły. Spełniałem przecież marzenia. Wchodziłem na podobny poziom, jak tata. Zdawałem sobie sprawę, że taki mecz dostaje się raz w życiu. I to jest wóz, albo przewóz – albo wypadnę dobrze, albo zapiszę się na ciemnych kartach historii futbolu. Ale musiałem przy tym wszystkim zachować profesjonalizm. Z jednej strony trzeba było skupić się na zadaniu: przede mną prostokąt, czyli boisko, dwudziestu dwóch zawodników, piłka, trzeba robić to samo, co zawsze. Kluczowe jest, aby odciąć się od trybun i innych czynników zewnętrznych. Zachować chłodną głowę, ale też wejść na optymalny poziom pobudzenia. Pamiętam, jak przed debiutem w Lidze Mistrzów zmotywowałem się zbyt mocno, bo usłyszałem ten magiczny hymn z poziomu murawy! Emocje wtedy buzowały. W Katarze już potrafiłem sobie z nimi radzić. Pomogła mi współpraca z psychologiem sportu. Pomogło bezcenne doświadczenie, bo przecież brałem już udział w meczach mistrzowskich w Rosji, w 2018 roku. Pomogli koledzy, którzy wyszli ze mną na murawę. To wsparcie było nieocenione.
– W grupie siła!
– Cieszę się, że byłem jej częścią.
– Po ostatnim gwizdku przybiliście sobie piątki. Udźwignęliście ten mecz. Generalnie świat ocenił waszą pracę pozytywnie. Może poza Francuzami z Olivierem Giroud na czele…
– To w sporcie normalne, że są różne emocje i na gorąco mówi się różne rzeczy. Myślę, że gdyby „Trójkolorowi” zwyciężyli, to i Giroud mówiłby o nas pozytywnie. Zresztą sporo Francuzów gratulowało nam zawodów.
– A wy im imponującego meczu? Bo moim zdaniem tamten mecz był najlepszym finałem, jaki oglądałem. A pamiętam wszystkie od Francji 1998, czyli i dużo… i mało.
– Spotkanie faktycznie ułożyło się kapitalnie dla kibiców. Finały zazwyczaj są zamknięte, kunktatorskie, a ten mecz był żywiołowy, otwarty. Poziom zmęczenia wszystkich uczestników był bardzo wysoki. Tyle tylko, że my ten mecz od strony piłkarskiej obejrzeliśmy dużo później. W trakcie spotkania widziałem oczywiście, że dużo się dzieje, że pada dużo bramek, ale najważniejsza była moja praca, a nie podziwianie kunsztu piłkarzy. Asystent musi cały czas kontrolować pozycję przedostatniego zawodnika drużyny broniącej, a kątem spoglądać też na piłkę. Nie mogłem pozwolić sobie na chwilę rozproszenia i zapatrzenia się na grę.
– Widzieliście też z bliska historię, reprezentacyjny triumf Messiego.
– W trakcie meczu zawodnicy są dla nas numerami na koszulkach, nie ma miejsca ani czasu na myślenie o kontekście… na boisku są dwie drużyny, obie mają swoją historię, ambicje i emocje, a naszym zadaniem jest przeprowadzenie zawodów w sposób zgodny z przepisami.
– Później dostaliście inne, wielkie mecze – finały Ligi Mistrzów i Klubowych Mistrzostw Świata. Czuje się pan asystentem spełnionym?
– Osiągnąłem w sędziowaniu chyba wszystko, więc raczej tak. Ale z drugiej strony nie podchodzę do tego w ten sposób, bo straciłbym motywację. Staram się myśleć o kolejnych spotkaniach. Mam przecież szansę, by sędziować półfinały Ligi Mistrzów, albo igrzyska olimpijskie. A jeszcze jakiś czas chcę czuć tę meczową atmosferę.
– Żeby nie było tak kolorowo. Porozmawiajmy o błędach.
– Proszę bardzo, słucham pytania.
– Ćwierćfinał Ligi Mistrzów w maju 2024. Real gra z Bayernem i prowadzi 2:1. W końcówce spotkania podnosi pan chorągiewkę, sygnalizując pozycję spaloną zawodnika z Monachium. Szymon Marciniak akcję przerywa, a sekundę później pada gol. Niemcy mieli ogromne pretensje, że nie został wpisany do protokołu…
– Uznałem, że w momencie długiego podania dwóch zawodników Bayernu było na pozycji spalonej. Akcja została zatrzymana i faktycznie za chwilę padł gol. Proszę zauważyć, że po mojej sygnalizacji i gwizdku Szymona, piłkarze „Królewskich” stanęli. Nie bronili już swojej bramki. I moim zdaniem takie zachowanie ułatwiło piłkarzom z Monachium trafienie. A co do spalonego, oceniłem, że był. Minimalny, ale był. Niektórzy twierdzili, że mogłem poczekać z podniesieniem chorągiewki, ale piłka była kierowana do boku, więc akcję przerwaliśmy.
– Po zakończeniu spotkania Matthijs de Ligt mówił, że podszedł pan do niego i go przeprosił…
– Monachijczycy byli bardzo rozemocjonowani, gdy zobaczyli powtórkę. Biegali. Krzyczeli w naszym kierunku. Nie uciekałem przed rozmowami, bo to nie w mojej naturze. Twierdzili, że nie było spalonego. I faktycznie, powiedziałem Matthijsowi, „I’m sorry”. Tyle że w zupełnie innym kontekście niż on później przedstawił. Mówiłem mu, że jeżeli jego zdaniem popełniłem błąd, to jest mi przykro. On odczytał to jako przeprosiny. Niesłusznie.
– Sędziowie mają problem z przyznaniem się do błędu?
– Absolutnie. Wręcz nie powinni go mieć! Zawaliłeś – przeproś. Ale z drugiej strony nie można przepraszać za każdą, bardziej lub mniej, sporną sytuację. Przecież taki arbiter natychmiast straciłby autorytet. W dzisiejszym futbolu, w czasach VAR-u mamy trochę łatwiej z oceną podejmowanych decyzji.
– Czyli VAR jest dobry? Niektórzy mówią, że zabija futbol…
– A pamięta pan mecz otwarcia z Kataru?
– Tak, VAR cofnął bramkę dla Ekwadoru. Mówili, że „Katar kupił mecz”.
– Ale tylko przez chwilę, bo gdy kibice, już bez emocji, przyjrzeli się powtórkom, to zobaczyli, że po dośrodkowaniu piłka została zgrana głową przez jednego z zawodników gości. Wówczas na spalonym był asystujący Torres. I decyzja VAR-u była słuszna. Siedziałem wtedy przed monitorami jako jeden z rozjemców.
– Ludzkie oko by tego nie dostrzegło.
– Nie widziało też, patrząc historycznie, wielu bramek zdobytych ręką. Ile drużyn przegrywało mecze przez to, że sędzia nie mógł skorzystać z powtórek… Popatrzmy, jak system powtórek działa w siatkówce, jak obnażył zawodność ludzkiego oka…. W futbolu jest podobnie. VAR wprowadził większą sprawiedliwość. Nie jest oczywiście rozwiązaniem idealnym, ale na pewno pomaga. W Anglii chyba tylko jeden klub oponował przeciw temu rozwiązaniu. Można go rozwijać, dawać sędziom nowe możliwości, chociażby przy sprawdzaniu drugiej żółtej kartki. Ale nie można zrobić kroku wstecz i się wycofać. To byłby błąd.

– Ma pan pomysł na to, jak jeszcze usprawnić futbol?
– Niezłym rozwiązaniem byłoby wprowadzenie efektywnego czasu gry. Do tego również potrzebna będzie technologia, która ułatwi pracę arbitrom. Dzięki temu piłkarze nie „kradliby” cennych sekund przez symulowanie urazów. Jestem też zwolennikiem video challenge’ów, które mogliby wykorzystywać trenerzy. Znów jest to rozwiązanie, które sprawdza się w innych dyscyplinach, choćby siatkówce czy tenisie ziemnym. Przepis o trzymaniu futbolówki w rękach przez bramkarza jest dziś martwy, a gdyby lekko go zmodyfikować i konsekwencją takiego zachowania byłby rzut rożny dla przeciwników? Udałoby się wtedy pewnie „wyrwać” kilka kolejnych minut, w trakcie których toczyłaby się gra. Mam też czasem problem z rzutami karnymi. Bo nie wszystkie zagrania w szesnastce są sytuacjami bramkowymi. Co więcej, piłka niekiedy wręcz opuszcza pole karne, a cwany napastnik potrafi się skutecznie przewrócić i… ma nagrodę w postaci niemal stuprocentowej szansy na gola. A gol w piłce nożnej to nie to samo co jeden punkt z rzutu osobistego w koszykówce, w piłce rzut karny przeważnie decyduje o przebiegu i wyniku meczu. Ale na ten temat moglibyśmy dyskutować godzinami, a futbol był i jest sportem bardzo konserwatywnym. Historia pokazuje, że pod względem przepisów gry ewoluuje, a nie przechodzi rewolucji.
Czytaj też: Najbrzydszy finał mistrzostw świata?
– Gdzieniegdzie mówi się o tym zjawisku głośno. Młodzież nie ogląda piłki, bo mecze są zbyt długie…
– Dlatego należy działać!
– Nam też chyba pora kończyć, żeby nie było za długo. Zapytam jeszcze, czego mogę życzyć Tomaszowi Listkiewiczowi w 2025 roku? Może półfinału Ligi Mistrzów?
– Zdrówka! Bo ono jest najważniejsze!