Był 29 listopada 2006 roku. W hali japońskiego Sendai trwał mecz Polaków z Serbią i Czarnogórą. Ostatni przed półfinałem mistrzostw świata. Stawka? Reprezentacja, która zwycięży, zajmie pierwsze miejsce w grupie i – przynajmniej teoretycznie – trafi na łatwiejszego rywala w półfinale.
Biało-Czerwoni grają jak natchnieni. Spodziewali się ciężkiej przeprawy, ale, oprócz pierwszego seta, rywale nie zawiesili poprzeczki wysoko. Wgrana 3:0 jest kolejną, którą chłopcy Raula Lozano zapisują do sędziowskich protokołów. Stają się jedyną niepokonaną drużyną na tamtym mundialu. Tyle że prawdziwą próbę zaliczyli dzień wcześniej. Z Rosją.
Czytaj też: Przez ciernie do gwiazd. Pół wieku od złota siatkarzy
50 lat okupacji po drugiej stronie siatki
Mecze ze Sborną od zawsze należały do tych, które wzbudzały pozasportowe emocje. Czy to w piłce nożnej, czy w hokeju, czy w siatkówce. A jeśli stawką była możliwość gry o medale mistrzostw świata, to emocje sięgały zenitu. Jak wielkie i jak daleko sięgające? Łukasz Kadziewicz, zapytany przez jednego z użytkowników internetowego czatu, o czym myśli siatkarz w trakcie tak ważnej gry, odpowiedział:
„O pięćdziesięcioletniej powojennej okupacji”.
Mecz bardzo dobrze rozpoczęli Rosjanie. Polacy wspominali później, że przy stanie 0:2 rywale zaczęli ich prowokować. Po drugiej stronie siatki widzieli uśmieszki, a Piotr Gruszka mówił wręcz o drwinach. Stare siatkarskie porzekadło głosi jednak, że kto prowadząc 2:0 nie wygra 3:0, to zapewne przegra 2:3. I tak było. Biało-Czerwoni odwrócili losy spotkania. Od trzeciego seta zaczęli grać lepiej. W szeregi Rosjan wkradło się zdenerwowanie. Błędy mnożyły się na potęgę. Zamiast uśmiechu na twarzach pojawił się grymas zaskoczenia i złości. Polska ten mecz wygrała 3:2, choć w pewnym momencie prawie nikt nie wierzył, że jeszcze może być pięknie.
Prawie nikt…
Sebastian Świderski, jeden z liderów tamtej kadry, po wygranym meczu półfinałowym z Bułgarami wrócił do tamtego, pełnego dramaturgii starcia. Wrócił do zachowania selekcjonera polskiej kadry:
„Gdybyśmy podczas meczu z Rosją nie widzieli nadziei na zwycięstwo w oczach trenera Lozano, podejrzewam, że byśmy się poddali” – stwierdził siatkarz.
Czytaj też: Montreal 1976. Złoci siatkarze
Raul Lozano – Argentyński genrał
Nazywał się Raul Lozano. Ten pochodzący z argentyńskiej La Platy inżynier w dniu meczu miał 50 lat. Uchodził za jednego z najlepszych specjalistów w siatkarskim fachu. W silnej Serie A zdobywał Puchar CEV, Klubowe Mistrzostwo Świata, mistrzostwo Włoch czy Superpuchar Włoch. Do Polski przyjechał w 2005 roku. Wziął udział w konkursie na stanowisko trenera kadry. Wygrał.
Początki w Polsce miał trudne. Był na świeczniku polskich trenerów, którzy przyglądali się każdemu posunięciu. Być może drażnił ich niezły kontrakt, liczony w euro, który Argentyńczyk zdołał wynegocjować. Albo fakt, że federacja odeszła od rodzimej myśli szkoleniowej. Postawiła na kogoś z zewnątrz. Kogoś, kto pchnie zdolne pokolenie na mistrzowską ścieżkę.
Mimo, że nie był wysoki, uchodził przecież za „Małego generała”, potrafił dotrzeć do tych dwumetrowych facetów. Metody szkoleniowe miał twarde i nowoczesne zarazem. Uchodził za perfekcjonistę, który nie pozwala na jakiekolwiek odchylenia od przyjętych norm. Potrafił odesłać do domów trzech siatkarzy, bo ci zasiedzieli się w pubie. Ale też dbał o swoich chłopców. To on zwracał uwagę, na warunki, w jakich zawodnicy odpoczywają. Zażądał przykładowo większych łóżek, by ci mogli spać wygodnie. Dbał o ich wzajemne relacje. I na mistrzostwach świata w Japonii zebrał tego owoce.
„Gdy oglądam zdjęcia, na których świętujemy zwycięstwo, do dziś się wzruszam. Tym zwycięstwem nad historycznym przeciwnikiem Polski zagwarantowaliśmy sobie miejsce w finałowej czwórce” – pisał Raul Lozano w swojej autobiografii.
W półfinałowym meczu Polska pokonała Bułgarię 3:1. Do gry o złoto wkraczała jako jedyna niepokonana drużyna w turnieju. Brazylijczycy jednak byli klasą samą w sobie. Nawet tak dobrze dysponowani Polacy nie byli w stanie ich pokonać. Giba i spółka zwyciężyli 3:0, zdobywając tytuł mistrzowski. A Biało-Czerwoni? Nie przegrali złota, wygrali srebro, jak stwierdził Łukasz Żygadło.
Tamte mistrzostwa i końcówka listopada była punktem zwrotnym w historii polskiej siatkówki. Po latach seniorskiej posuchy niezwykle utalentowane pokolenie mistrzów świata juniorów z 1997 w końcu pokazało moc. Od tamtego momentu, aż do dzisiaj i bez względu na rangę zawodów, Polaków zawsze traktuje się jako jednych z faworytów.
Nie byłoby tego, gdyby nie charakter chłopców argentyńskiego generała…