Był 26 października 1985 roku. Koszykarze Hutnika Kraków grali u siebie z Baidonem Katowice. Trybuny pękały w szwach. Ani ranga meczu, ani drużyny nie były tu jednak magnesem. Był nim pierwszy czarnoskóry Amerykanin grający przy Suchych Stawach. Nazywał się Curtis Randall Moore. Wielkie wiązano z nim nadzieje…
Pierwszy mecz Moore’a był niezły. Grał szybko. Nieźle technicznie. Swoimi sztuczkami potrafił oczarować kibiców i rywali. Ale uciekał się też do fauli. Zgromadził ich pięć i nie mógł dokończyć spotkania. Twierdzono, że to przez braki kondycyjne. Jak na dłoni było widać, że z wytrzymałością jest na bakier. Obiecał, że szybko to zniweluje.
Hutnik ten mecz wygrał. Krakowianie liczyli, że transfer rodem z USA szybko przyniesie sukcesy.
Czytaj też: Dražen Petrović. Mozart koszykówki
Dwie twarze PRL
Gdy Curtis Moore przyjeżdżał do Polski miał 23 lata. Za jego transferem stał doktor Marek Szymański i jego znajomości za Atlantykiem. Hutnik nie mógł sobie pozwolić na ściągnięcie zawodowca z powodów finansowych. Ale już dobrze grający student wychowania fizycznego z Uniwersytetu Nebraska był w zasięgu klubu. Uruchomiono kontakty, a wieść o niespodziewanym transferze szybko się rozniosła. Kraków tym żył.
Gdy wylądował, udzielił kilku wywiadów. W krakowskim „Echu” szczegółowo przedstawił się publice. I tak wszyscy dowiedzieli się, że urodził się 24 października 1962 roku w Mount Veron, w stanie Nowy Jork. Miał 191 cm wzrostu i ważył 95 kg. W domu czekały dwie siostry i dwóch braci, z których jeden grał w koszykówkę profesjonalnie, a drugi służył w armii – stacjonował w RFN. Kraków miał być rocznym przystankiem w jego drodze do zawodowstwa. Dłużej grać pod Wawelem nie zamierzał.
Pierwsze dni w Polsce Ludowej musiały Moore’a zaskoczyć przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze, został bardzo dobrze przyjęty, zwłaszcza przez kolegów z drużyny i kibiców. Nawet w najpiękniejszych snach nie mógł przypuszczać, że aż tak mocnym będzie magnesem. Po drugie, warunki życia nad Wisłą nie były takie, jakich się spodziewał. Nie odpowiadało mu jedzenie. Drażniły wielkie braki na sklepowych półkach. On, wielki miłośnik owoców i soków z cytrusów, nie mógł ich dostać. A i warunki mieszkaniowe początkowo oceniał źle, bowiem w lokum, które otrzymał… brakowało łazienki. Do tego sypiał na zbyt małym łóżku. Ciągle zastanawiał się też, dlaczego swojej pensji w złotówkach nie może wymienić na dolary. Kompletnie nie rozumiał specyfiki kraju, do którego trafił. I tęsknił za narzeczoną.
Luz i uśmiech
Na parkiecie bywało różnie. W listopadzie 1985 Hutnik przegrał z Lechem. Na Amerykaninie nie pozostawiono suchej nitki.
„W zespole krakowskim zawiedli wszyscy. Moore ma kolosalne braki kondycyjne, szybkościowe, brakuje mu zgrania z kolegami, bardzo kiepsko rzuca do kosza” – pisano w gazetach.
Trener Hutnika, Marcin Kasperzec, wspominał te jego początki w wywiadach. Amerykanin przyjechał do Polski kompletnie roztrenowany, bez formy. Trzeba było pomóc mu zrzucić aż dziesięć kilogramów. Problem był taki, że ta redukcja była ciężka, bo Curtis w ogóle nie lubił trenować. Uwielbiał błyszczeć, dopóki miał siły, w akcjach indywidualnych. Popisywać się zagraniami, które wywoływały aplauz trybun. A przecież koszykówka to sport drużynowy…
Dopiero po czasie doszedł do odpowiedniej dyspozycji i „ciągnął” drużynę. Parę tygodni później, w połowie grudnia 1985, w meczu z warszawską Legią, już czarował i – co ważne – współdziałał z boiskowymi partnerami. „Echo” relacjonowało:
„Curtis Moore zagrał wczoraj nareszcie tak, jak od niego oczekiwano. Zaprezentował całą gammę technicznych sztuczek, wywołujących aplauz na widowni i doprowadzających rywali do pasji. Precyzyjnie podawał i prawie bezbłędnie trafiał do kosza, często w nieprawdopodobnych sytuacjach. Robił to wszystko z niesłychaną swobodą, na dużym „luzie” i z uśmiechem. Grał, a jednocześnie znakomicie się bawił. W sumie zdobył 36 punktów i miał wielki udział w zwycięstwie swojego zespołu”.
Czytaj też: Wilt Chamberlain – świetny gracz, słaby trener
Po owocach go poznacie
Wspiął się więc Moore ze swą formą o kilka półek wyżej. Na domowych meczach ciężko było o wolne miejsca. Każdy kibic basketu w Krakowie chciał go zobaczyć na własne oczy. Był atrakcją. Pupilem trybun. I wtedy, pod koniec stycznia 1986 roku, jak grom z jasnego nieba gruchnęła wiadomość, że wraca do domu, za ocean.

Zdzisław Paluch – zawodnik, a później trener krakowskiego klubu – przybliżył okoliczności tak szybkiego rozstania. W „Głosie Nowej Huty” pisał tak:
„Niestety, niedawno dostał telefon od swojej Carli, że jej matka jest bardzo chora, i to chyba przyspieszyło jego decyzję o wyjeździe. Nie potrafiliśmy go przekonać, by pozostał jeszcze przynajmniej miesiąc. Nie mamy broń Boże o to do niego żadnych pretensji, zrobił przecież tyle dla propagandy koszykówki w Nowej Hucie. Są już tego pierwsze owoce: zgłaszają się do nas ciągle młodzi chłopcy z pytaniem, czy mogą spróbować gry w koszykówkę…”.
Curtis Moore: last dance
Ostatni mecz Curtisa. Hutnik grał ze Stalą Bobrek Bytom. Po pierwszej połowie krakowianie prowadzili różnicą dwudziestu punktów. Zapowiadał się pogrom. Ale w drugiej odsłonie obraz meczu odwrócił się o 180 stopni. Goście, w ciągu ledwie sześciu minut, rzucili 24 punkty! Moore i spółka – tylko dwa. Hutnik tę grę przegrał. A smutek trybun był podwójny, bo ich ulubieniec opuszczał drużynę. To był jego ostatni taniec.
W następnym meczu hala nie była już pełna. Było jakby ciszej
„Smutno, bardzo smutno było w ubiegłą sobotę w hali Hutnika na meczu gospodarzy z wałbrzyskim Górnikiem. Gęsto przerzedzone trybuny i niemrawa gra gospodarzy uzmysłowiły obserwatorom meczu, że na Suchych Stawach życie powraca do normy (czytaj: przeciętności) po przygodzie, jaką było przez krótki czas występowanie w drużynie nowohuckiej czarnoskórego Moore’a” – relacjonował „Głos Nowej Huty”.
Curtis Moore był światełkiem w tunelu. Działacze Hutnika robili co mogli, by go zatrzymać. Tyle że ówczesne realia mocno ich ograniczyły.
Źródła:
Korzystałem z archiwalnych numerów: „Dziennika Polskiego”, „Echa”, „Gazety Krakowskiej”, „Głosu Nowej Huty” oraz książki Leszka Konarskiego – „Nowa Huta. Wyjście z raju”.
