Na igrzyska olimpijskie w 1956 roku wyjeżdżał jako rezerwowy. Ale we Włoszech Franciszek Gąsienica Groń zaskoczył wszystkich. Kto wie, czy najmocniej nie sam siebie.
Kombinacja narciarska w Polsce
Połączenie skoków i biegów narciarskich. Wydawać by się mogło, że w polskim, zimowym sporcie to zestawienie idealne. A jednak…
Kombinacja norweska nigdy nie była biało-czerwoną domeną. Chociaż mistrzostwa kraju rozgrywane są od 1920 roku, to rokrocznie zainteresowanie tą imprezą spadało. A już na początku XXI wieku, aż trzykrotnie ją odwoływano. Niestety, chciałoby się rzec.
Kto wie, może wiąże się to występami zawodników. Przeciętnymi, bo na arenie międzynarodowej, przez prawie sto lat reprezentanci Polski zanotowali ledwie trzy (!) sporego kalibru sukcesy. Zacznijmy od tego ostatniego. Był rok 1989, kiedy w austriackim Breitenwang, Stanisław Ustupski w zawodach Pucharu Świata zajął drugą pozycję, zapisując się szpaltach gazet, jako pierwszy i zarazem ostatni Polak, który stanął na podium w zawodach takiej rangi.
Piętnaście lat wcześniej, w trakcie mistrzostw świata w narciarstwie klasycznym rozgrywanych w szwedzkim Falun, Stefan Hula senior zdobył brązowy medal. Więcej, po konkursie skoków nawet prowadził. Ale już na trasie biegowej musiał uznać wyższość dwóch reprezentantów NRD: Güntera Deckerta (srebro) oraz Ulricha Wehlinga (złoto).
Największy triumf kombinator narciarski znad Wisły zanotował w czasie igrzysk olimpijskich w Cortina d’Ampezzo. Był rok 1956. Franciszek Gąsienica Groń, po nieszczególnych, nieco pechowych skokach, ruszył w prawdziwą pogoń. A że biegaczem był świetnym, zwieńczył ją sukcesem.
Czytaj też: Andrzej Marusarz, narciarz, ratownik, marynarz
Franciszek Gąsienica Groń: wszechstronny chłopiec spod Tatr
Urodził się 30 września 1931 roku w Zakopanem, w domu Franciszka i Marii z domu Miętus. Dzieciństwo przerwała mu wojna. Dopiero po jej zakończeniu mocno związał się z narciarstwem. Róże są daty tych jego początków. Według niektórych źródeł do zakopiańskiej Wisły-Gwardii zapisał się w roku 1948. Sam zaś mówił, że dwa lata wcześniej. Nieważne. Istotne jest to, że na dwóch przypiętych do stóp deskach, radził sobie wyśmienicie. Uchodził za zawodnika wybitnie wszechstronnego, choć początkowo najbliżej mu było do narciarstwa alpejskiego. Kto wie, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie pewne wydarzenie. Przykre, bo przykre, ale przełomowe.
Koniec lat 40. Polana Kalatówki. Franciszek intensywnie ćwiczył narciarskie zjazdy, ale trener nie był zadowolony z techniki. Ciągle kazał coś poprawiać. Obrywał każdy podopieczny.
„Choć wygrywałem slalomy i giganty, trener wciąż mówił, że jeżdżę źle technicznie. Chciał, żebym rękę trzymał tak, a nie inaczej, choć to co robiłem, było skuteczne. Nie szczędził mi uwag. Wreszcie podczas jednego z treningów obraził mnie. Słów, które powiedział, nie zapomnę do końca życia. „Ty się do niczego nie nadajesz”. Wiedziałem, że to koniec” – mówił w 2002 roku wysłannikom „Trybuny Śląskiej”.
Czytaj też: Helena Marusarzówna – „Kwiat Podhala”
Pan Marian, właściwy człowiek
Zniechęcił się. Mógł nawet przepaść. Obrazić się na narciarstwo. Ale nie zrobił tego, bo spotkał na swej drodze Mariana Woynę Orlewicza, olimpijczyka z 1936 roku, trenera i działacza. To on przekonał go do narciarstwa klasycznego i do kombinacji. Udało się, a Gąsienica Groń dość szybko piął się w krajowej hierarchii. W pierwszych zawodach olimpijskich eliminacji zwyciężył. W kolejnych był drugi i czwarty. Tuż przed igrzyskami w Cortina d’Ampezzo wystartował jeszcze w Le Brassus, gdzie dosłownie zmiótł konkurencję. A na zawodach była światowa śmietanka, Pewnie dlatego nad Wisłą sukces ten wywoł lawinę nadziei. I pytań, czy poradzi sobie z oczekiwaniami kibiców. W miesięczniku „Zima” można było przeczytać:
„10.1.56 r. ekipa wyjechała z gościnnego Le Brassus do Cortiny, gdzie kontynuowano trening mający na celu praktyczne poznanie skoczni olimpijskiej, dalsze doskonalenie formy skoku oraz równoczesne osiągnięcie najwyższej formy w biegu. Postępy w skoku Gąsienicy-Gronia oraz jego stała poprawa formy wykazały, że zajęcie pierwszego miejsca, przez tego młodego zawodnika, w Szwajcarii nie było przypadkiem, że jego możliwości są bardzo duże”.
Wyjazd do Szwajcarii i później na igrzyska był jego pierwszą zagraniczną podróżą. Miał pewne obawy, bo peerelowska propaganda krytykowała kapitalistów z zachodu. Wiele lat później wspominał:
„Mało kto miał okazję wyjechać na zachód. Przekonać się, jak jest naprawdę. Wmawiano nam, że za „żelazną kurtyną” żyją kapitaliści, którzy nas męczą. Byliśmy uprzedzeni. Serdeczność, z jaką przyjęto nas na zachodzie, była dla nas Szokiem. Na nasze treningi przychodziła nawet sławna Sophia Loren. Porozmawiać nie mieliśmy jednak okazji, bo każdy zawodnik miał podczas wyjazdu swojego „anioła stróża” z Urzędu Bezpieczeństwa”.
Czytaj też: Skocznia narciarska w Wilnie? Skakał na niej Marusarz!
Joker
Skupiony na sporcie, dobrze rokujący 25-latek do Włoch jechał jako rezerwowy. Tyle że po pierwszych treningach na skoczni, na których lądował daleko, wystawiono go do konkursu olimpijskiego. Był jokerem w polskiej talii.
Pierwszą próbę olimpijską zawodnik z Zakopanego zakończył upadkiem. Dla wszystkich zgromadzonych pod skocznią Polaków był to szok. Dwie kolejne były już lepsze. Pierwszą część zmagań zakończył na 10. pozycji. Prawdziwą moc Groń-Gąsienica pokazał na trasie piętnastokilometrowego biegu. Ambitnie walczył. Odrobił straty. Po długich i żmudnych obliczeniach (prawie dwugodzinnych) świat obiegła informacja: mistrzem olimpijskim został Stenersen z Norwegii, drugie miejsce dla Eriksena ze Szwecji a trzecie dla Polaka.
„Trudno mi w tej chwili mówić. Coś ciska mnie ta gardło, nie pozwalając wykrztusić dłuższej „mowy“, w głowie czaję zamęt, Jest mi niewysłowienie przyjemnie. Z pewnością w Zakopanem i całej Polsce wszyscy się radują! Jeśli mam być szczery, to powiem, że w Cortinie straciłem szanse na lepsze miejsce. Nie wyszedł mi pierwszy skok. W następnych miałem tremę i nie poszedłem na całego. Och, jak by to było ładnie, gdybym w konkursie do kombinacji skakał tak, jak na treningach t Te 0,6 punktu, o które wyprzedził mnie Szwed, długo będą ml się śniły” – mówił chwilę po największym sukcesie w życiu Franciszek Gąsienica-Groń.
Cichy bohater
Później spływały kolejne gratulacje. Historyczny sukces polskiego sportu stał się faktem. Nasi przecież od Chamonix czekali na krążek zdobyty zimą. Ale ten brąz miał też drugiego bohatera. Trenera Woynę Orlewicza. Zresztą, podkreślał to jego podopieczny:
„Pierwszy podbiegł do mnie z gratulacjami Stenersen. W ogóle Norwegowie i Finowie byli bardzo serdeczni i koleżeńscy. Szwedzi natomiast wyraźnie mi zazdrościli. Ale najwięcej rozmawiałem w Cortina z różnymi trenerami i dziennikarzami, szczególnie włoskimi i niemieckimi. Ci bez końca dopytywali się o to jak trenowałem. Nie mogli nadziwić się, że Polak zdobył brązowy medal, bo przecież wszyscy wiedzą, że u nas w Tatrach warunki śniegowe i treningowe są zawsze nienadzwyczajne, że zima w zasadzie jest u nas dość krótka. Przeważnie pytali mnie czy na trening jeździłem w Alpy, czy gdzieś na północ na półwysep Kola, na którym – jak wiadomo – Skandynawowie trenują prawie cały rok. (…)
Mówiłem im to, co jest prawdą. Że mój brązowy medal, pierwszy medal olimpijski Polaka w narciarstwie, to nie zasługa moja, lecz trenera mgr Orlewicza. Umie on doskonale ustawić trening. W zadziwiający sposób potrafi on podpatrzeć u dobrych zawodników zagranicznych ich najlepsze zalety. Umie też zauważyć każdy najdrobniejszy błąd swoich uczniów”.
Talon, cztery dolary i legenda
Niesforny los sprawił więc, że pierwszy w historii krążek zimowych igrzysk, zdobyliśmy w sporcie, który nigdy nie był, nie jest i chyba długo jeszcze nie będzie popularny wśród polskich kibiców. W błędzie jest ten, kto myśli, że pan Franciszek rozpoczął tamtym występem ogromną karierę. Chwila sławy, cztery dolary i talon na motor – to otrzymał od kibiców i Włodzimierza Reczka, szefa polskiej misji olimpijskiej.
Niestety, rok po igrzyskach uległ potwornemu wypadkowi. W czasie konkursu skoków w ramach Memoriału Bronisława Czecha i Heleny Marusarzówny, woda znajdująca się na progu Wielkiej Krokwi wyhamowała jego narty. Runął na zeskok.
„Trzy dni byłem w śmierci klinicznej, dwa tygodnie byłem nieprzytomny, miałem złamany mostek klatki piersiowej, złamany obojczyk, uszkodzony siódmy kręg kręgosłupa. Bóle czuję do dzisiaj. Po tym wypadku wróciłem na skocznię, startowałem jeszcze kilka lat” – mówił w 2002 roku.
Tamten wypadek zostawił ślad na kolejnych latach jego kariery. Choć na arenie krajowej wciąż wygrywał, to poza granicami pozostawał cieniem dawnego, brązowego medalisty olimpijskiego. Potem zajął się trenowaniem młodzieży. Radził sobie bardzo dobrze. Ukończył Studium Trenerskie przy Wrocławskiej Akademii Wychowania Fizycznego. W 1965 został trenerem w Wiśle Zakopane. Spod jego skrzydeł wyfrunęło czterdziestu mistrzów Polski w kombinacji, skokach, biegach i sztafetach, w tym wnuk – Tomasz Pochwała.
Franciszek Gąsienica Groń zmarł w 2014 roku. Pochowano go na Nowym Cmentarzu w Zakopanem. Nikt i nic nie zabierze mu tytułu pierwszego zimowego medalisty olimpijskiego z Polski…
Źródła:
- W. Sztkowski, Franciszek Gąsienica-Groń. Talon na motocykl… w: https://z-ne.pl/s,doc,23170,3,1722,,,.html (dostęp: 30 lipca 2024).
- A. Tajner, Legendy polskiego sportu, wyd. Fundacja „Gloria Victoribus”, 1991, str. 23-26.
- M. Woyna Orlewicz, Kombinatorzy klasyczni w: Zima: [miesięcznik Polskiego Związku Narciarskiego i Sekcji Sportów Zimowych]. R. 2, 1957, nr 1 (2), s. 5-7.
- G. Mikuła, R. Musioł, Kombinacja za cztery dolary, w: Magazyn, 2002, 08.02.
- Pierwszy medal dla Polski w: Trybuna Robotnicza, 1956, nr 27 s. 1-2.