Trener Alf Ramsey doprowadził angielską reprezentację do jej największego sukcesu w historii. W 1966 roku na oczach rodaków „Synowie Albionu” zdobyli piłkarskie mistrzostwo świata.
Szkoleniowiec zwany „Generałem” miał swoją chwilę triumfu. Dał też solidny fundament do nadania mu rok później tytułu szlacheckiego. Wewnętrzne ja Ramsey’a zostało tym samym zaspokojone, a kompleksy, chociaż trochę wyleczone. Bo trener Alf takowe miał. Największym było… pochodzenie.
Z drewnianej chaty na salony
Alfred Ernest Ramsey urodził się 22 stycznia 1920 roku w Dagenham, wiosce rolniczej w Essex nieopodal Londynu. Był trzecim z pięciorga dzieci Herberta Ramseya, robotnika pracującego w małym gospodarstwie i woźnicy znanego z hodowli świń oraz jego żony, Florence. Rodzinie brakowało ciepłej wody i prądu, a jedyna toaleta znajdowała się na zewnątrz. Takie warunki były typowe dla Dagenham, chociaż w miarę czasu ulica, przy której stał dom Ramseya „goniła cywilizację”. Energię do budynku podłączono dopiero w latach 50., przy sporej niechęci pani Ramsey, która… obawiała się prądu. Gdy Alf stał się znanym trenerem, jeden z jego sąsiadów wspominał, że rodzinny dom szkoleniowca był kiedyś „niewiele więcej niż drewnianą chatą”.
Kto wie, czy futbol nie uratował Ramsey’owi życia. Miał doń sporą smykałkę, dlatego szybko odnajdywał się na boiskach. Poza nimi bywało gorzej. Starzy znajomi wspominali, że w kontaktach towarzyskich był raczej zamknięty i często gburowaty. Miewał problemy komunikacyjne. Sytuację poprawiła dopiero służba w wojsku, o której mówił:
„Nigdy nie byłem zbyt dobry w kontaktach z ludźmi, ale w wojsku trzeba było to poprawić, bo inaczej mogłem mieć kłopoty”.
Służba w armii wykształciła w nim dyscyplinę i pozwoliła odnaleźć ten gen lidera, który wykorzystywał później w pracy reprezentacyjnej. Tyle że, żołnierz Ramsey nie potrafił wyzbyć się rzeczonego kompleksu pochodzenia. Nawet wówczas, gdy budował zespół przyszłych mistrzów świata. Paul Hayward w książce „W poszukiwaniu zaginionej chwały” przytacza pewną sytuację, która mocno oddaje problem Ramsey’a:
„Pewnego wieczoru w Paryżu, w niecodziennych okolicznościach, a mianowicie w Buddaha-Bar, modnym klubie, do którego wstęp mieli tylko wybrańcy, Tery Venables opowiedział anegdotę o Alfie Ramseyu. Opowieść ta pokazuje, jak bardzo Ramsey starał się dystansować od Dagenham, skąd pochodził.
Venables został powołany do drużyny narodowej w 1964 roku i uważał, że z selekcjonerem wiąże go swego rodzaju więź towarzyska. Ramsey wychował się w trudnych quasi-wiejskich warunkach przy Halbutt Street w Dagenham, w miejscu, które zostało potem wchłonięte przez wielkie osiedle Becontree (największe w Europie). Venables dorastał w tej samej okolicy, zanim w wieku 13 lat wraz z rodziną przeniósł się do Romford. Na tej podstawie uważał, że z selekcjonerem łączy go nić porozumienia, więc wspomniał kilka barwnych postaci z Dagenham, które rzekomo prosiły go, by pozdrowił „Alfa”. Wyszło inaczej, niż zamierzał.
– Spierdalaj, synu – rzucił Ramsey i odszedł.
Venables przedstawiał tę anegdotę w nieco innej formie, bez bluzgów. W Paryżu zdecydowanie jednak twierdził, że Ramsey kazał mu „oddalić się w podskokach”. Venables w drużynie narodowej zagrał tylko dwukrotnie, w spotkaniach z Belgią i Holandią w 1964 roku. Sam uważał, że po części wynikało to z faktu, że zawstydził Ramseya, przypominając mu przy innych, skąd pochodzi”.
Gdzieniegdzie plotkowano też, że trener mistrzów świata z 1966 brał lekcje dykcji, by wyeliminować swój „nieelitarny” akcent. A może tak budował pewność siebie?
Czytaj też: W poszukiwaniu zaginionej chwały – 150 lat historii reprezentacji Anglii w jednej wielkiej księdze!
Alf Ramsey? Dla jednych Bóg, dla drugich wróg
Kompleksy nie zmieniają jednak faktu, że Alf był szkoleniowcem wybitnym. Lwia część „jego chłopców” poszłaby za nim w ogień. Kiedy w 1973 roku, po przegranej z Polską, angielska federacja postanowiła go zwolnić wielu piłkarzy nie potrafiło zaakceptować tej decyzji.
Roy McFarland – obrońca, który faulował Włodzimierza Lubańskiego w Chorzowie w roku 1973 – był jednym z tych, którzy najmocniej negowała związkowych decydentów. W 1999, tuż przed meczem Polaków z Anglikami, w wywiadzie dla „Trybuny Śląskiej” wrócił do tamtych chwil:
„- Pan krytykował decyzję federacji.
– Bo była zła. Alf miał respekt i szacunek piłkarzy, a więc dlaczego go było zwalniać?
– Może dlatego, że zatrzymał się w miejscu i trzymał się kurczowo „starej gwardii” z Moore’m na czele? Pod koniec jego kadencji graliście bardziej defensywnie i siłowo…
– Najbardziej zgodziłbym się z tą „starą gwardią”, lecz byli to przecież gracze światowej klasy. Może dlatego powoływał np. Moore’a, bo me było godnego następcy. Alf był w stanie zmodernizować reprezentację i jej styl gry. Ale nie dano mu czasu i pomimo tego, że był on autorem największego sukcesu angielskiej piłki – mistrzostwa świata w 1966 r. – nie docenia się go dziś za bardzo.
– Dostał jednak tytuł „sira”…
– Ale nie ma np. popiersia, jak sir Matt Busby na Old Trafford. Żaden z sektorów np na Wembley nie jest nazwany jego imieniem, jak np. Billy Shankly w Liverpoolu.
– Odnoszę wrażenie, że sir Alf Ramsey nie mieszka w sercach kibiców.
– Jest w moim sercu. I na pewno w sercach Balla, Petersa, Huntera i innych piłkarzy”.
Oddanie graczy zaskarbił sobie ludzkim podejściem. Czuł szatnię. Rozumiał jej zasady. Potrafił stanąć w obronie, atakowanego w trakcie mundialu w 1966, Nobby’ego Stilesa. Albo pozwolił nowo koronowanym mistrzom globu wyjść wcześniej z bankietu do swoich żon, z racji tego, że ci nie widzieli ich przez długi czas. Po porażce w Chorzowie z Polską wszedł do pokoju kadrowiczów, wyjął piwo i całą winę za przegraną wziął na siebie. Stawał się tarczą, która przejmowała strzały. Odciągał uwagę od graczy.
Może faktycznie ten jego sposób bycia i zamknięcie na „niepiłkarskie” środowisko nie wszystkim – poza członkami drużyn, które prowadził – przypadło do gustu. Porażka z Polską w eliminacyjnym dwumeczu do World Cup’74 stała się idealnym pretekstem do pozbycia się najlepszego selekcjonera w dziejach angielskiej piłki.
Ponoć już wcześniej niektórzy działacze FA żywili urazę do Ramseya. Brytyjski dziennikarz Leo McKinstry powiedział nawet:
„Najbardziej utytułowany menedżer Anglii miałby dziedzictwo godne bohatera, gdyby nie wrogość szefa FA, Harolda Thompsona”.
Zaś Alan Ball opisał traktowanie Ramseya jako „najbardziej niesamowitą rzecz, jaka kiedykolwiek wydarzyła się w angielskim futbolu”.
Zwolnienie było dla niego momentem trudnym i przykrym. Wspominał:
„To było najbardziej wyniszczające pół godziny w moim życiu. Stałem w pomieszczeniu pełnym gapiących się członków komisji. Tak, jakbym był na rozprawie. Myślałam, że mnie powieszą”.
Mimo urazy pozostał przy futbolu. Pracował w angielskich i greckich klubach. Wiódł życie samotnika, choć zdarzało mu się napisać felieton, czy „wyjść do ludzi”. Wydaje się, że musiał. Przecież do dziś żaden trener, bez względu na cechy charakteru, nie dokonał z Anglikami podobnego. Naród ojców futbolu wciąż żyje tą historią, bo równie wielkiej nikt inny dla nich nie napisał. Tylko „Generał” Alf Ramsey. My, Polacy, powinniśmy rozumieć tę postawę. Też żyjemy sukcesami „Orłów Górskiego”.
Wpis zainspirowany książką „W poszukiwaniu zaginionej chwały. Historia reprezentacji Anglii 1872-2022” Paula Haywarda, którą można kupić klikając poniższy link:
⏩ https://bit.ly/historia-anglia