13 maja 1992 roku zmarła Wanda Rutkiewicz, najwybitniejsza polska himalaistka.
Ten ostatni raz wspinała się z Meksykaninem Carlosem Carsolio na szczyt Kangczendzongi. Partner, który szedł ze złamaną nogą, widząc słabnącą Wandę, postanowił samotnie zaatakować szczyt. Zdobył go. Gdy wracał spotkał raz jeszcze Polkę. Okazało się, że ostatni. W rozmowie z Portalem Górskim, tak opisał tamte chwile:
„Poszedłem w górę i znalazłem jaskinię lodową, w której leżała Wanda. Odpoczywała. To było niepokojące, ponieważ w tak ekstremalnie zimną noc trzeba się ruszać, a nie leżeć. Zostałem z Wandą, dużo wtedy rozmawialiśmy. Nie powiedziałem jej jednak wprost, żeby nie kontynuowała wspinaczki. Nie miałem prawa tego robić, ponieważ szanowałem decyzję, którą sama podejmie. I to pomimo tego, że uważałem taki stan rzeczy za niebezpieczny. Nadal nie jestem pewien, czy nie popełniłem błędu. Po tej nocy się pożegnaliśmy. Dla mnie to było wyjątkowo ciężkie pożegnanie, ponieważ wiedziałem, że Wanda będzie w niebezpieczeństwie, niezależnie od decyzji, jaką podejmie. Wiedziałem też, że jeśli ja sam chcę przeżyć w tych ciężkich warunkach, to muszę rozpocząć zejście”.
Wandę Rutkiewicz uznano za zmarłą cztery lata później. Z decyzją tą nie zgadzała się jej matka. Twierdziła, że skoro nie odnaleziono jej ciała, to córka żyje. Więcej, pojawiły się nawet plotki, że kobieta podobna do niej żyje w tybetańskim klasztorze. Wieść tę przynieśli turyści odwiedzający Izbę Pamięci Jerzego Kukuczki.
Czytaj też: Cecylia Kukuczka. Moje randki z Jurkiem…
Wanda Rutkiewicz – niezależna i zdolna
Góry były dla Wandy Rutkiewicz całym życiem. Chodziła w nie dla sportu, ryzyka i pewnej formy twórczości, jak sama stwierdziła. Wbrew temu, co mówił choćby Jerzy Kukuczka, że „baby w górach rozpraszają”, to Rutkiewicz potrafiła pokonywać i mobilizować kolegów. Przekraczała kolejne granice i udowadniała, że kobieta też potrafi. Że może i się boi, ale potrafi obcować ze śmiercią. Ot, choćby w czasie wyprawy na K2. Szczyt zdobyła, a schodząc, po nagłym załamaniu pogody, straciła francuskich partnerów. Mówiła o tym tak:
„Była nas czwórka (…). Po wyjściu na szczyt, po biwaku na wysokości 8300 metrów rozpoczęliśmy zejście. Pierwszy rozpoczął Parmentiera. Potem ja. Sama. I sama byłam przez następne trzy dni. Z mną szli Barrardowie. Ja nie czułam, że ich zostawiam”.
Oprócz zdobywania szczytów, potrafiła też kierować wyprawami, bo miała gen lidera. Była niezależna. I pomysłowa. Po jednej z rozmów z Reinholdem Messnerem postanowiła bardziej się promować. Chcąc „żyć z gór” zatrudniła nawet austriacką menadżerkę, która organizowała jej m.in. spotkania i prelekcje w całej Europie.
Była przy tym bardzo świadoma, że wspinaczka wysokogórska wiąże się z wielkim ryzykiem. Że jest balansowaniem na krawędzi. Że tam wysoko obowiązuje nieco inny kodeks. W 1986 w książce „Na jednej linie” pisała:
„Bo tak naprawdę – w górach – nikt nikomu nie pomoże. Nie weźmie na plecy i nie zniesie na dół wyczerpanego kolegi. Może jedynie zmobilizować tego drugiego, by sięgnął do swoich re zerw, może stworzyć, być noże złudne poczucie bezpieczeństwa…”.
Prorocze słowa. Jakby opisujące jej ostatnie ziemskie momenty.
Czytaj też: Jerzy Kukuczka. Lothse: pierwsza i ostatnia.