59 lat temu Józef Szmidt obronił tytuł mistrza olimpijskiego w trójskoku. Zrobił to, mimo kłopotów zdrowotnych, które dopadły go kilka tygodni przed igrzyskami w Tokio.
Tokio, 16 października 1964 roku. Za kilka minut rozpoczną się eliminacje w konkurencji trójskoku mężczyzn. Do stolika sędziowskiego podchodzi obrońca tytułu i rekordzista świata. Nazywa się Józef Szmidt. Bez słowa odbiera swój numer startowy, który parę minut później przykleja na białej koszulce. Ten moment jest dla „Kangura” ukoronowaniem walki jaką podjął kilka tygodni wcześniej. Walki o powrót do sportu.
Rok po swoim wielkim sukcesie – mistrzostwie olimpijskim wywalczonym w Rzymie – u Józefa zdiagnozowano owrzodzenie dwunastnicy. Osłabiony tym schorzeniem organizm stał się bardziej podatny na kontuzje. Najgorsze jednak było to, że owe owrzodzenie nie ustępowało. Wracało, przez kilka następnych lat, a wraz z nim różnej maści i kalibru urazy.
Czytaj też: Najstarsze światowe rekordy lekkoatletyczne
Józef Szmidt? Uparciuch!
Dwa miesiące przed igrzyskami w Tokio, specjaliści przekazali sportowcowi złe wieści. Okazało się, że jego staw kolanowy wymagał interwencji chirurgicznej. Operację miał przeprowadzić ceniony lekarz – profesor Gruca. Udało się, ale wszyscy wokół trąbili, że o Tokio Szmidt może zapomnieć.
Edward, brat lekkoatlety pracujący na kopalni, zaczepiony przez dziennikarza „Trybuny Robotniczej”, już po olimpijskim konkursie mówił tak:
„Nie wierzyłem, by Józef mógł coś zdziałać w Tokio. Kontuzja była za poważna, a konkurencja za silna, by w ciągu miesiąca odrobić zaległości. Rano spokojnie zjechałem na dół i wykonywałem swoje obowiązki, podczas gdy od godziny to dyspozytor szukał mnie po wszystkich oddziałach, chcąc oznajmić radosną wieść”.
Urodzony w 1935 roku Józef nie mógł pogodzić się z wyrokiem. Przez całe życie – także to pozasportowe – potrafił przeskakiwać kłody, które pod nogi rzucał mu los. Cechowały go ambicja i hart ducha. Tym razem miało być podobnie. Po operacji rozpoczął rekonwalescencję. Początkowo chodził o lasce, a każde wyjście po schodach urastało do rangi nie lada wyzwania. Ale robił wszystko, czego życzyli sobie lekarze. A nawet więcej! Gdy wracał do domu, w ogromnej tajemnicy przed wszystkimi, trenował. Najpierw wykonywał proste ćwiczenia, które miały wzmocnić osłabioną nogą, a z czasem zwiększył i trudność, i ich intensywność. Efekty były oszałamiające.
Ostatnia, cudowna próba
Dwa tygodnie przed igrzyskami olimpijskimi dość niespodziewanie pojawił się w Rzymie, gdzie rozgrywano lekkoatletyczny mityng. Józef postanowił sprawdzić, czy jest w stanie skoczyć. Zrobił to, choć wynik (15,80 m) był przeciętny. Mimo wszystko postanowił zjawić się w Japonii.
W olimpijskich eliminacjach oddał jeden skok. Wystarczył, by dostać się do finału. Taki zresztą miał plan. Dmuchał na zimne.
W decydującej, ostatniej próbie, zadziwił wszystkich. Starannie zliczył kroki na rozbiegu. I ruszył. A potem wylądował na 16 metrze i 85 centymetrze, jeszcze dalej niż cztery lata wcześniej. Dalej niż ktokolwiek wcześniej na igrzyskach. Rezultat ten, był bowiem nowym rekordem olimpijskim. Józef Szmidt znów został mistrzem olimpijskim! Nazajutrz w Zabrzu, przez miejski radiowęzeł, puszczono retransmisję zawodów. Po ulicach niósł się głos Bohdana Tomaszewskiego, zachwyconego próbą „Kangura”.
Cztery lata później, 33-letni wówczas trójskoczek, chciał powtórzyć swój wyczyn. W przedolimpijskich próbach i testach wypadał wyśmienicie. I nagle trach! Na jednym z treningów naderwał ścięgno. Przygotowania wyhamowały. W Meksyku „Polski Kangur” wystartował, ale – mimo niezłego wyniku (16,89 m) – zajął siódme miejsce. To wtedy zdał sobie sprawę, że nie oszuka swojego organizmu. W Monachium już nie wystartował.
Czytaj też: Billy Mills. Historia jednej z największych sensacji w dziejach igrzysk