historiasportu.info

Historia zimowych igrzysk olimpijskich: pięć opowieści, o których mogłeś nie słyszeć

Historia zimowych igrzysk olimpijskich
Podziel się:

Historia zimowych igrzysk olimpijskich jest pełna ciekawych opowieści. Przygotowałem pięć, o których mogłaś/mogłeś nie słyszeć. Jakich? W skrócie: o spóźnialskim Polaku, o dziwnych zasadach, o skandalach w Szwajcarii, o wietrze w Calgary i o włoskim rodzeństwie.


Spóźnialski Leon

Pierwsze zimowe igrzyska olimpijskie w Chamonix w 1924 roku, dla Polaków najlepszymi nie były. Bardziej niż olimpijskie laury i pamiętne tryumfy liczył się sam udział Biało-Czerwonych. Organizacyjnie – no cóż – też daliśmy delikatną plamę, spóźniając się na ceremonię otwarcia. Ale przecież do Francji pojechaliśmy po naukę, której soczyste owoce przynieść miały kolejne lata.


Bohaterem polskiej ekipy był panczenista, Leon Jucewicz. Rywalizację zaczął od zmagań na dystansie 500 metrów. 29 stycznia, o godzinie dziesiątej rano, 27 zawodników pojawiło się na wypełnionym po brzegi stadionie. Wśród nich próżno jednak było szukać Polaka. Pan Leon był jeszcze w pociągu! Na docelowej stacji pojawił się na kwadrans przed rozpoczęciem zawodów i tylko przypadek sprawił, że w ogóle zdążył stanąć na starcie. Przypadek, albo ściślej mówiąc obecność na miejscu Kazimierza Smogorzewskiego, korespondenta „Gazety Warszawskiej”. Redaktor wiedział, że godziny opublikowane w oficjalnych programach olimpijskich nie zgadzały się z tymi rzeczywistymi. Dlatego – i to dosłownie – porwał Jucewicza z dworca.


Panowie dotarli na stadion 10 minut przed rozpoczęciem zmagań. Panczenista pobiegł do szatni, aby się przebrać i nieco rozgrzać. Startował już w trzeciej parze. Czas więc naglił.

Leon Jucewicz źródło: https://timenote.info/


Polak stanął w szranki z Brytyjczykiem. Francuska publiczność była mu przychylna, być może wiedząc, co spotkało go wcześniej. Głośne „Vive la Pologne!” niosło Leona. W pewnym momencie jego przewaga nad rywalem wzrosła do 150 metrów. Obserwatorów zachwcił styl jazdy 22-latka. Czas, 49,6 s, dał mu ostatecznie 17 miejsce. Niezłe, jak na okoliczności, w których przyszło startować polskiemu pnaczeniście.


W kolejnych konkurencjach Jucewicz startował bez przygód. Na 1500 m był 15, na 5000 m – 16, a na dystansie dwukrotnie dłuższym – 14. W wieloboju, czyli sumie wszystkich konkurencji, Leon zajął zaszczytną, ósmą lokatę.
Pół roku po tamtym starcie najlepszy Polak premierowych zimowych igrzysk wyjechał do Brazylii. Tam ułożył sobie dalsze życie.


W grupie raźniej?

Pozostańmy jeszcze przy panczenach. To, co obejrzałeś na powyższym filmie nie miało wiele wspólnego z tradycyjnym łyżwiarstwem szybkim – dyscypliną gdzie prędkość i czas żyją ze sobą w symbiozie. Historia zimowych igrzysk olimpijskich zna momenty, gdy w zmaganiach panczenistów bardziej liczyły się siła, cwaniactwo i sprawne operowanie łokciami.


Eksperymenty w sporcie mogą przynieść wiele korzyści. Problem jednak w tym, żeby nie wprowadzać ich w życie na najważniejszych zawodach. Potrzeba okresu testowego, który pomoże dopracować szczegóły. Niemało łyżwiarskich prominentów zapomniało o tej zasadzie przygotowując zimowe igrzyska olimpijskie w Lake Placid, te z 1932 roku. Ktoś, ale na pewno nie był to Europejczyk, wpadł na pomysł, aby zawodnicy ruszali ze startu zbiorowego, a nie jak dotychczas, w parach. Pomysł jeszcze nie wszedł w życie, a już napotkał gigantyczny opór.


Clas Thunberg, fiński gwiazdor łyżwiarstwa szybkiego, pięciokrotny mistrz olimpijski, widząc, co się święci zaprotestował. Gdy organizatorzy nie reagowali na jego negatywne komentarze, postanowił, że nie pojedzie do Stanów Zjednoczonych. Kilku innych europejskich zawodników postąpiło podobnie. Wszyscy słusznie twierdzili, że grupowe ściganie to sportowy archaizm, który wypaczy wyniki i odbierze łyżwiarstwu szybkiemu sens. Do działaczy argumenty te nie trafiały. Ku uciesze amerykańskich zawodników krytykowane rozwiązania wcielono w życie. Te w starciu z rzeczywistością szybko jednak obnażyły swoje najgorsze strony.


Każdy wyścig rozpoczynał się podobnie: łyżwiarze rozpychali się łokciami, a sędziowie ich upominali. Kiedy już udało się wszystkim ruszyć, niesportowa walka nabierała na sile. W pewnych momentach widz mógł pomyśleć, że ogląda boks na lodzie! Najlepiej bitwy przygotowali się Amerykanie i Kanadyjczycy. Dominujący dotąd Skandynawowie nie potrafili ścigać się w ten sposób. Cała sytuacja miała też odbicie w wynikach: na dwanaście możliwych medali, przedstawiciele Ameryki Północnej zdobyli dziesięć (w tym wszystkie złote). Nawet licznie zgromadzona publiczność dawała głośny wyraz niezadowolenia. Suchej nitki na pomysłodawcach „nowoczesnej” reguły nie pozostawiła też prasa. Przez tamten eksperyment, gwiazda ówczesnego, dwukrotnego mistrza olimpijskiego – Johna Shea – świeciła jakby słabiej.


Po igrzyskach w 1932 roku szybko odstąpiono od zasady zbiorowego startu. Cztery lata później, w Garmisch-Partenkirchen na torach znów rywalizowano w parach. Wrócił tradycyjny sposób. Wróciła też europejska dominacja: w 1936 roku na dwanaście możliwych do zdobycia, jedenaście medali padło łupem panczenistów ze Starego Kontynentu. Amerykanie zdobyli… tylko jeden, brązowy.

Czytaj też: Z wszechstronnością na ty: Aleksander Tupalski i Johan Støa


„Polska banda” i inne skandale z Sankt Moritz

Tym stwierdzeniem Ameryki pewnie nie odkryję, ale co tam: igrzyska olimpijskie to nie tylko rywalizacja sportowa, zwycięstwa i porażki, ale również skandale. Nie obyło się bez nich w Sankt Moritz, w 1948 roku. Więcej, brali w nich udział Polacy, choć niekoniecznie je wywoływali.

Chyba największy niesmak wywołała kradzież… flagi olimpijskiej. Cwany złodziejaszek gwizdnął ją wprost ze stadionu olimpijskiego. Dodatkowo jego łupem padł sztandar Finów. Pomimo śledztwa nie udało się namierzyć ani flag, ani drania, który je zabrał. Warto przy okazji wspomnieć, że nie było to jedyne w historii zniknięcie jednego z olimpijskich symboli. W 1932 roku, w trakcie igrzysk w Los Angeles, wioślarz Jerzy Skolimowski miał sobie zabrać „na pamiątkę” flagę z pięcioma kołami.

Pozostańmy na moment przy Polakach. W Szwajcarii doszło do niemałej burzy, którą wywołał porządkowy, Andre Ossi. Funkcjonariusz zabezpieczał start biegu sztafetowego, na którym pojawili się – w roli kibiców – nasi narciarze m.in. Jan Kula i Stanisław Marusarz. W pewnym momencie Szwajcar krzyknął w ich kierunku:

Polska banda!

O całej sytuacji dość szybko poinformowany został opiekun reprezentacji olimpijskiej, doktor Zauski, który zainterweniował w Szwajcarskim Komitecie Olimpijskim. Skruszony (nie wiadomo czy szczerze) Ossi oficjalnie przeprosił za swoje zachowanie. Niesmak jednak pozostał.

W Sankt Moritz doszło do kilku skandali. Historia zimowych igrzysk olimpijskich zna ich wiele. Na zdjęciu skocznia olimpijska w Sankt Moritz źródło: Garry Furrer/CC BY-SA 3.0

Całkiem sporym echem w dolinie Engadine odbiły się relacje norweskich dziennikarzy. Organizatorzy, urażeni ich treścią, zażądali sprostowań, grożąc pismakom wyrzuceniem z igrzysk i procesami sądowymi. Cóż więc takiego wypisywali norwescy mistrzowie pióra? A no nieustannie krytykowali rozwiązania i pracę Szwajcarów w czasie imprezy. Igrzyska nazwali hotelowymi, wytykali niedociągnięcia i błędy. Czy mieli rację? I tak, i nie. Trochę z czepialstwem przesadzali, choć niektóre pstryczki w szwajcarskie nosy były merytoryczne. W jednym z artykułów Norwegowie wspomnieli, że zawodnikom odmówiono podstawienia autobusów, które miały dowieźć ich na miejsce zmagań…

Lotem błyskawicy rozniosła się wśród olimpijczyków wieść, o „narodowościowych niedopowiedzeniach” wśród Francuzów. Georgette Thiollière, jedna z największych, medalowych nadziei Trójkolorowych, tuż po slalomie pań, w którym zajęła czwarte miejsce, oświadczyła, że chciała zdobyć złoto dla swoich rodaków, zanim zostanie Amerykanką. Narciarka planowała bowiem ślub z niejakim Millerem, obywatelem USA. Jej słowa wywołały smutek wśród rodaków.

Innym Francuzem, a może i Włochem – któż to wie – umoczonym w podobną historię był biegacz, Benoît Carrara. Wszystko przez sukces odniesiony na dystansie 18 kilometrów. Jeśli przyjrzymy się wynikom tamtej rywalizacji, to pierwszym na co zwrócimy uwagę jest absolutna dominacja skandynawskich sportowców. W czołowej 19-stce znalazło się: sześciu Szwedów, sześciu Finów i sześciu Norwegów. Klinem między hegemonów wbił się, ostatecznie jedenasty, Carrara. Zaraz po biegu jego sukces świętowali… Włosi, którzy głosili wszem i wobec, że Benoît jest ich reprezentantem. Przecież urodził się na Półwyspie Apenińskim! Sam zainteresowany błyskawicznie zdementował te rewelacje, twierdząc, że i owszem urodził się w słonecznej Italii, ma domieszkę tamtejszej krwi, ale jest i czuje się obywatelem Francji i jego sukces ma niebiesko-biało-czerwone barwy.


Historia zimowych igrzysk olimpijskich: chinook w Calgary

Wszyscy martwili się o śnieg, a nikt nie myślał o wietrze – tak o największym problemie zimowych igrzysk olimpijskich mówili w 1988 roku mieszkańcy Calgary. Faktycznie, natura nie oszczędzała organizatorów. Pal licho, jeśli zawody odbywały się w halach, ale już na stokach, trasach biegowych czy skoczniach kłopot był odczuwalny.


Igrzyska w Calgary kibicom mogą kojarzyć się z jamajskimi bobsleistami, fenomenalnym Matti Nykaenenem, niemniej popularnym Eddie „Orłem” Edwardsem, czy Alberto Tombą. Organizatorzy imprezy swoich wspomnień nie rozpoczynają jednak od wymieniania panteonu ówczesnych gwiazd. Częściej mówią o chinooku.

Medal igrzysk olimpijskich z 1988 roku
Medal olimpijski z 1988 roku źródło: domena publiczna


Kim, a właściwie czym, jest ów chinook? To ciepły, suchy i porywisty wiatr, który w krótkim czasie może spowodować gwałtowny wzrost temperatury. W lutym 1988 roku często gościł nad Calgary, osiągał prędkość do 120 km/h i sprawił, że rtęć termometrów weszła w tryb interwałowy: w nocy temperatura spadała do -30 stopni Celsjusza, a w dzień wzrastała – i tu uwaga – o około 40 kresek! Kanadyjczycy mieli więc ogromnego pecha.


Według statystyk z powodu wiatru w Calgary aż 33-krotnie przekładano zawody. Skoki narciarskie w drużynach, zjazd kobiet, zmagania saneczkarzy, to tylko część z nich. Organizatorzy robili co mogli, by wszystkie konkurencje doprowadzić do końca. Analizowali też, w którym momencie popełnili błąd. Niektórzy uszyli nawet dość zabawną teorię spiskową, jakoby chinook na igrzyska mieli przysłać Indianie, którzy rzucili klątwę na rejon Nakiski, skąd zostali wcześniej wyrzuceni, a gdzie zbudowano trasy narciarskie.


Z wiatrem na igrzyskach wiąże się również dość nieprzyjemna sytuacja. Oto przed planowanym konkursem drużynowym skoków narciarskich, który i tak ostatecznie przełożono, organizatorzy wypuścili na rozbieg przedskoczka. Ronnie Hansen, bo tak ów jegomość się nazywał, oddał próbny skok i sunął w dół zeskoku. Na jego końcu znajdował się niewielki próg, który miał pomóc zawodnikom w hamowaniu. Hansen zbliżał się do niego, gdy ktoś z publiki krzyknął:

Skocz!!!


No i Ronnie posłuchał. Nie przewidział jednego: wiatr, który szalał tego dnia, zdmuchnął go w kierunku, filmującego całe wydarzenie, operatora telewizji ABC. Mężczyzna dostał nartami w głowę i stracił przytomność. Odwieziono go do szpitala.


Należy być jednak sprawiedliwym. W przytoczonej historii to nie podmuchy, a ludzka głupota były przyczyną nieszczęścia.


Od Sarajewa do Soczi: olimpijskie boje rodzeństwa Di Centa

Jak dobrze dać przykład młodszemu bratu! Manuela Di CentaGiorgio Di Centa to rodzeństwo, które zabrało do rodzinnej prowincji Udine, na północy Włoch, aż dziesięć olimpijskich medali. Nazwisko Di Centa widnieje w protokołach olimpijskich od 1984 (igrzyska w Sarajewie) do 2014 (Soczi) roku. Wszystko zapoczątkowała starsza o 9 lat Manuela.

Urodzona w 1963 roku biegaczka zadebiutowała w kadrze Włoch mając niespełna 17 lat. Na początku lat 80. ubiegłego stulecia, niesforna i bezpośrednia nastolatka skonfliktowała się z ówczesnym prezesem Włoskiej Federacji Narciarskiej. To buntownicze nastawienie z czasem pomogło jej w politycznej karierze, wtedy jednak wiązało się z karą. Kłótnia sprawiła, że aż do 1986 roku, zdolna zawodniczka nie występowała w zawodach Pucharu Świata. Dano jej jednak szansę startu na igrzyskach w Sarajewie. Podobnie jak cztery lata później, w Jugosławii nie zaspokoiła swojego medalowego apetytu. Jej czas przypadł na lata 1992-1994. We francuskim Albertville zdobyła brąz w sztafecie.

Historia zimowych igrzysk olimpijskich: Manuela di Centa (druga z lewej)
Manuela di Centa (druga z lewej) w 1991 roku źródło: domena publiczna

Dwa lata później, została bohaterką igrzysk w Lillehammer. Bohaterką zarówno serwisów sportowych jak i plotkarskich. Dlaczego? Otóż dzień przed swoim pierwszym startem w norweskim mieście, Manuela di Centa zgubiła swoją kartę identyfikacyjną. Z pomocą przyszedł jej Vegard Ulvang, bożyszcze miejscowych kibiców. Widząc go w towarzystwie Włoszki, redaktorzy zachłystywali się ich rzekomym romansem. Temat ten cieszył się wielką popularnością, ale okazał się zwykłą żurnalistyczną banialuką. Norweski mistrz biegów po prostu chciał pomóc koleżance po fachu w załatwieniu duplikatu karty. Jak sportowiec sportowcowi. I tyle. Nie zmienia to faktu, że biegaczka na stałe zagościła w miejscowej prasie. Na szczęście nie tylko w kronikach towarzyskich.


Manuela di Centa była 31-latką, kiedy wyruszała na 15-kilometrową trasę w biegu kobiet techniką dowolną. Był 13 lutego 1994 roku. Słońce wspaniale rozświetlało olimpijską trasę, a blisko 20-tysięczny tłum kibiców nie przejmował się mrozem. Podobną postawę przyjęła niepozorna – 164 cm wzrostu i 55 kg wagi – Włoszka. Nie dała się stłamsić swoim rywalkom, szczególnie tym z Rosji. Biegła jakby w swoim świecie. Każdy jej ruch był pełen eleganci i siły. Oddalał od konkurentek. Jej sukces nawet przez moment nie był zagrożony, a końcowe fragmenty przybrały kontury tryumfalnego marszu. Po 39 minutach i 44,5 sekundach zatrzymano czas. Di Centa była w sportowym niebie. Zdobyła pierwsze w swojej karierze złoto olimpijskie. Pierwsze i nie ostatnie.


Wielki tryumf sprawił, że każdy chciał z nią porozmawiać. „Co czujesz”, „jak Ty to zrobiłaś”, albo „dlaczego dopiero teraz”, tego typu pytań padło setki. W końcu pytano ją o sport, a nie o norweskiego przystojniaka.


„Mamuśka”, jak zwykły ją nazywać koleżanki – chyba ze względu na życzliwość i opiekuńczy doń stosunek – miała mocny charakter. Idealnie nadający się do morderczych biegów. W Lillehammer udowodniła to jeszcze… cztery razy. Zdobyła jeszcze jedno złoto, dwa srebra i brąz.

Po tamtych igrzyskach, wynoszona na piedestały, rozrywana przez dziennikarzy wiedziała, że w rodzinnym domu czeka ktoś, komu będzie musiała przekazać to doświadczenie. Ktoś, kto z wypiekami na twarzy wyczekuje jej powrotu. Brat. Giorgio – utalentowany, nieoszlifowany diament. Kolejny Di Centa, który będzie tworzył historię włoskich biegów narciarskich. W 1998 roku, do Nagano pojechali wspólnie. Manuela, wówczas 35-latka, do swojej kolekcji dołożyła jeszcze jeden brąz w biegu sztafetowym. Jej brat płacił za to frycowe.

Giorgio Di Centa na Tour de Ski 2010 źródło: Iso76/CC BY-SA 3.0

W 2002 roku, podróżując już bez siostry Giorgio zdobył srebrny medal w sztafecie. Cztery lata później sprawił niebywałą radość swoim rodakom. Na włoskiej ziemi, nieopodal Turynu, najpierw z kolegami wywalczył złoto w drużynie, a 26 lutego w pasjonującym biegu na 50 kilometrów, zdobył swój pierwszy indywidualny złoty medal olimpijski. Komentatorzy stacji RAI, śledząc ostatnie metry tamtego wyścigu, krzyczeli z zachwytu. Podobnie jak miliony Włochów przed telewizorami.

Ostatnie igrzyska dla rodzeństwa Di Centa odbyły się w Soczi. Tam jednak Giorgio nie odegrał już większej roli. Podobnie jak w mistrzostwach świata, na których przez całą karierę, ani on, ani jego starsza siostra nie zdobyli tytułu. Być może to ich największe sportowe niespełnienie. Historia zimowych igrzysk olimpijskich zrodziła kilka sportowych rodzeństw. Znasz je?


Podziel się:
Subskrybuj
Powiadom o
guest
0 komentarzy
Informacje zwrotne w linii
Zobacz wszystkie komentarze
Facebook
Archiwa

Warto zobaczyć

Young Griffo

Young Griffo – uzależniony fenomen

Podziel się:

W ringu był nieuchwytny. Szybki, przewidujący ruchy przeciwnika Young Griffo zyskał miano specjalisty od defensywy. W życiu prywatnym nie potrafił sobie poradzić z najsilniejszym przeciwnikiem. Z alkoholem…

Podziel się:
Czytaj więcej

Jan Banaś i Krok, który zmienił karierę

Podziel się:

Idolów miał kilku. Był wśród nich genialny brazylijski drybler Garrincha. Był też Gerard Cieślik. I George Best, do którego często go porównywano. Choć, jak sam przyznawał, że nie pił w przeciwieństwie do Irlandczyka

Podziel się:
Czytaj więcej
0
Chciałbym poznać Twoje zdanie, proszę o komentarz.x
Scroll to Top