Bo przegrywać, to trzeba umieć! Z honorem i godnością. W sporcie nie zawsze tak jest. Emocje, jakie towarzyszą rywalizacji, często są jak łatwopalny gaz. Wystarczy iskierka… i BUM! Zdrowy rozsądek ucieka gdzieś w kąt, a w ruch często idą pięści, krzesła i… noże. W dzisiejszym wpisie przeczytacie, co wyrabiali sportowcy, którzy nie potrafili pogodzić się z porażką. Głównie na igrzyskach olimpijskich.
Przegrany sportowiec: dogrywka w szatni
W jaki sposób sportowiec NIE powinien rozładowywać emocji po porażce? Współcześnie wielu profesjonalnych zawodników na pewno otrzymałaby fachową odpowiedź. Ot choćby od psychologa. W 1932 roku nie było takiej możliwości, bo i sport nie był aż tak rozwinięty. A właśnie skandaliczne wydarzenia z tego roku wziąłem dziś na tapetę. Poznajcie Marcello Nizzolo – włoskiego zapaśnika, któremu w pewnym momencie „coś przeskoczyło w głowie”.
W 1932 roku, na igrzyskach olimpijskich zapaśnicy rywalizowali ósmy raz w historii. Pozytywnymi bohaterami tamtego turnieju zostali Szwedzi, którzy z Los Angeles wywieźli sześć złotych, jeden srebrny i trzy brązowe medale. Na drugim biegunie zaś znalazł się wspomniany Nizzolo.
Marcello urodził się w 1900 roku w włoskiej Genui. Wyjazd do Stanów Zjednoczonych na igrzyska był ostatnią szansą na spełnienie dziecięcych marzeń, które od zawsze miały barwę olimpijskiego złota. I trzeba przyznać, że od początku zmagań w Grand Olympic Auditorium Włoch radził sobie wybornie. Trafił do finału, gdzie czekał na niego Jakob Brendel z Niemiec (na zdjęciu).

Obaj panowie stoczyli zażarty bój o tytuł. Według sędziów lepiej prezentował się Brendel i to on mógł świętować zwycięstwo. Nie wiadomo w jaki sposób to robił, ale w obserwującym jego radość Nizzolo coś pękło. Zszedł za mistrzem olimpijskim do szatni, gdzie postanowił udowodnić, kto tak naprawdę jest silniejszy.
Jakob Brendel zamienił zapaśniczy strój na elegancki garnitur i skierował się w stronę wyjścia. W tym samym czasie, w ciasnym korytarzu ukrył się Marcello. Niemiec nie zauważył jego obecności. Minął go. Kilka sekund później Włoch wyjął z kieszeni sztylet i rzucił się na nie podejrzewającego nic rywala. W ten sposób chciał wyładować drzemiące w nim emocje. Na szczęście w pobliżu był amerykański policjant, który chwycił rozgorączkowanego zapaśnika za ramię i obezwładnił go. W bardzo „nieprzepisowy” sposób. Trzeba uczciwie przyznać, że nie było to zbyt trudne, gdyż funkcjonariusz był postawnym mężczyzną, a Nizzolo ważył nieco ponad pięćdziesiąt kilogramów.
O całej sytuacji szybko zawiadomiono służby porządkowe i MKOl. Ku wielkiemu zdziwieniu obserwatorów – sprawcy nie odebrano olimpijskiego srebra. W dokumentach postanowiono tylko wpisać, że Marcello Nizzolo nie wyszedł na matę w finałowym starciu.
Przegrany sportowiec: krzesełkowi manifestanci
Protest po koreańsku, ale i dowód na to, że historia lubi zatoczyć koło. Te dwie fotografie wykonano w odstępie 24 lat: pierwszą w czasie igrzysk olimpijskich w Tokio (rok 1964), drugą w Seulu (rok 1988). W obu przypadkach mamy do czynienia z poczuciem krzywdy, którą koreańskim bokserom wyrządzili sędziowie. Przynajmniej w ich mniemaniu.
W ćwierćfinale olimpijskiego turnieju bokserskiego z 1964 roku do ringu zaproszono Stanisława Sorokina z ZSRR i Choh Dong-Kiha z Korei Południowej. Obaj pięściarze startowali w kategorii muszej i obaj bardzo chcieli zameldować się w strefie medalowej. Rzeczony Koreańczyk tak mocno zamarzył o olimpijskim tytule, że gotów był zastosować każdy chwyt, byleby go zdobyć. Jego makiawelizm widoczny był od pierwszych sekund walki, w której prócz pięści, używał głowy. Tyle, że nie do myślenia.
W ciągu minuty trzykrotnie uderzył nią radzieckiego rywala. Po jednym z tych niedozwolonych ataków lica Sorokina pokryła krew. Sędzia ringowy przerwał walkę i zdyskwalifikował Choh Dong-Kiha. Decyzja była jasna dla wszystkich… oprócz Koreańczyka. Gdy tylko ktoś wytłumaczył mu „co jest grane” poprosił o krzesło, które ustawił na środku ringu. Następnie na nim usiadł i na znak protestu odmówił pójścia do szatni. Organizatorzy być może spodziewali się, że to tylko emocjonalny teatrzyk, który skończy się po kilku sekundach. Nic z tych rzeczy! Dong-Kih trwał przy swoim przez 51 minut. Dopiero po kilku rozmowach z działaczami postanowił zejść z ringu.
Dwadzieścia cztery lata później olimpijskie święto zawitało do Seulu. Południowokoreańscy kibice wspierali swoich pupili w każdej konkurencji. Nie inaczej było z boksem. Już w eliminacjach mogli obejrzeć w akcji Byuna Jong-ila, który skrzyżował rękawice z Aleksandrem Christowem z Bułgarii. Pojedynek nie należał do najładniejszych: zamiast kombinacyjnych akcji były przepychanki i faule. I to z obu stron. Rozjemca ringowy częściej napominał zawodnika gospodarzy. W drugiej i trzeciej rundzie Jong-il został pozbawiony dwóch punktów za atakowanie z wysuniętą głową. Decyzje te przyczyniły się do porażki Koreańczyka (1:4), mimo że wielu obserwatorów uważało, że to on dyktował warunki w tamtej walce. Klamka jednak zapadła. Nie było odwołania.
Po ogłoszeniu werdyktu, na ring wpadli sekundanci Byuna Jong-ila, by w siłowy sposób przekazać sędziemu swoje racje. Rozpoczęła się potworna szamotanina, w której walny udział wzięli też kibice, zarzucający na ring wszystkim, co nawinęło się pod rękę. Młócka trwała kilka minut. Po jej opanowaniu do głosu doszedł Jong-il, który usiadł na ringowych deskach i za nic w świecie nie chciał zejść. Po trzydziestu minutach pięściarzowi podstawiono krzesło. Podobnie jak jego kolega po fachu w 1964 roku, usiadł na nim i kontynuował swój protest. Wstał dopiero po godzinie i siedmiu minutach, gdy na hali zgaszono światła. Zrozumiał, że podobnie jak Choh Dong-Kih, nic nie wskóra. Jedynym pozytywem jego zachowania był fakt, że pobił „protestowy” rekord swojego rodaka. O 16 minut…
Przegrany sportowiec: kataloński byk
Pozostańmy jeszcze w pięściarskich ringach. Niekontrolowana furia, kilka znokautowanych osób i dumny pochód – Kolończyk Peter Müller zakończył swoją bokserską karierę w sposób nietuzinkowy i oburzający.
Był 7 czerwca 1952 roku. W ósmej rundzie walki o tytuł mistrza RFN, w kategorii średniej, sędzia Pipow upomina Müllera. Powodem takiej decyzji jest ciągłe kwestionowanie pracy arbitra. Co więcej, przeciwnik – Hans Stretz – walczy brzydko, czym tylko potęguje jego wzburzenie. W tym momencie emocje biorą górę.
Peter potężnym lewym sierpowym uderza sędziego. Ten pada na deski i traci przytomność. Ktoś biegnie mu z pomocą. Na ring wybiega jego trener Jupp Besselman, który stara się uspokoić swojego podopiecznego. „De Aap” rzuca się również na niego. Macha rękami, biega jak rozjuszony, wypuszczony z klatki byk. W końcu podbiega do narożnika, by pokazać zaskoczonej publiczności, że to on jest faktycznym tryumfatorem. Ale czy na pewno?
Funniest Fight Ever? Peter Muller KOs the REFEREE in Hans Stretz Fight This Day June 7, 1952
Peter Muller
Hans Stretz
DQ in round 8 of 12
Germany
Referee: Max Pippow
Germany BDB Middleweight Titlehttps://t.co/OGW6suUxFe#boxing #boxeo #champion #fighter #boxinghistory pic.twitter.com/H1QDYVNAts— Boxing Hall of Fame (@BOXINGHALLOFAME) June 7, 2019
Gdy emocje opadły i krewki pięściarz wszedł do szatni zdał sobie sprawę, że jest już skończony. Jego szaleńczy wybryk potępiły władze Związku Pięściarzy Zachodnioniemieckich. Został też dożywotnio zdyskwalifikowany.
Parafrazując słowa piosenki zespołu O.N.A: „czy warto było szaleć tak”?
Przegrany sportowiec: kopniak sprawiedliwości
Pekin. Rok 2008. Walka o brązowy medal olimpijski w taekwondo, w kategorii powyżej 80 kilogramów mężczyzn. Nieposkromione emocje biorą górę nad zdrowym rozsądkiem. Kubańczyk Ángel Matos nagłym, soczystym kopnięciem, prosto w twarz wymierza – tak mu się przynajmniej wydaje – sprawiedliwość. Ofiarą tej głupoty zostaje szwedzki sędzia Chakir Chelbat.
Matos nie był zawodnikiem anonimowym. W 2000 roku zdobył olimpijskie złoto, a siedem lat później został mistrzem Igrzysk Panamerykańskich. Zmagania w stolicy Chin miały być ukoronowaniem jego kariery. Taką „wisienką”, czy jak kto woli „truskawką” na torcie.
Kubańczyk dotarł do półfinału, gdzie musiał uznać wyższość przyszłego mistrza olimpijskiego, pochodzącego z Korei Południowej Cha Dong-Mina. Porażka nie przekreśliła jednak jego szans na medal. W swojej ostatniej turniejowej walce musiał pokonać Kazacha Armana Chilmanova. Łatwizna? Do pewnego momentu wydawało się, że tak.
Ángel rozpoczął tamten pojedynek bardzo dobrze. Prowadził nawet 3-2. Niestety były mistrz olimpijski po wyprowadzeniu jednego z kopnięć złamał palec w lewej nodze. Postanowił wykorzystać dozwoloną przerwę medyczną, w terminologii taekwondo określanej jako „kyeshi”. Wedle przepisów miał minutę na założenie opatrunku. 40 sekund po jej ogłoszeniu sędzia Chelbat poinformował zawodnika i jego sztab o kończącym się czasie. Sekundy mijały, a Kubańczycy dwoili się i troili, by ich pupil mógł kontynuować pojedynek. Nie zdążyli.
Szwedzki arbiter oznajmił, że walka zostaje zakończona. Kazach Chilmanov był w euforii. Skakał, przytulał trenera. W tym samym momencie Matos podszedł do sędziego. Krzyczał i gestykulował, czym jasno dawał do zrozumienia, że nie zgadza się z jego orzeczeniem. Gdy zbliżył się do niego na odległość mniej więcej dwóch metrów i popatrzył mu w oczy, emocje wzięły górę. Lewa noga, ta sama, która wymagała opatrzenia, wystrzeliła w górę. Chakir Chelbat niczego się nie spodziewał. Przyjął cios w twarz. Nie zdążył zareagować.
[su_youtube url=”https://www.youtube.com/watch?v=CecGsG_4yoc” width=”400″ height=”300″]
Rozzłoszczonego kubańskiego sportowca, któremu aktywnie towarzyszył trener Leudis Gonzalez, musiała ujarzmić ochrona. To pod jej eskortą opuszczał matę, ale to nie był koniec konsekwencji, które poniósł: za swoje zachowanie został dożywotnio zdyskwalifikowany. Po walce Yang Jin-suk, sekretarz generalny Światowej Federacji Taekwondo, przeprosił i powiedział: „To obraza olimpijskiej wizji, obraza ducha taekwondo i – moim zdaniem – obraza ludzkości”.